Pages

2024-07-25

„Korzenie” Miika Nousiainen

 

Wydawca: Książkowe Klimaty

Data wydania: 25 maja 2024

Przekład: Sebastian Musielak

Liczba stron: 420

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Rodzina i tożsamość

Gdyby potraktować tę powieść śmiertelnie serio, a przecież opowiada o bardzo poważnych sprawach i istotnych problemach, jak choćby ten związany z niepewnością własnej tożsamości, można byłoby nie znieść tego fabularnego rollercoastera. Fiński pisarz miesza tu właściwie wszystko – mniej lub bardziej prawdopodobne – choć na pewno wie to, o czym myśli jeden z jego bohaterów: że dobrą książkę można stworzyć z dużo mniejszej liczby składników. Ale „Korzenie” nie są śmiertelnie poważną powieścią, choć będą opowiadać także o śmierci czy utracie, jednakże cały czas specyficznym ironicznym, autoironicznym i sarkastycznym językiem ze wspaniale wplecionymi wulgaryzmami, co jest już zapewne zasługą tłumacza książki. Mam wrażenie, że Miika Nousiainen trochę pozazdrościł Jonasowi Jonassonowi „Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął”, po czym postanowił napisać coś podobnego. W prześmiewczym stylu opowiedzieć o sprawach, przy których nie jest do śmiechu: egzystencjalnej pustce, dramacie rozbitej rodziny, rozpaczliwych próbach zachowania spokoju za cenę braku realnego kontaktu ze światem. „Korzenie” to także powieść o wolności, tolerancji i o tym, jak bardzo skomplikowani jesteśmy – dla samych siebie oraz w relacjach z innymi. Tyle tylko że akurat o tych kwestiach Nousiainen pisze bardzo dydaktycznie, co przy hiperbolach fabularnych zmuszających nas do wędrówki po trzech kontynentach budzi w czytelniku nieco niepokoju o to, czy czyta się książkę naprawdę dobrą.

Bo przerysowania i nadmiar zwrotów akcji, a także tworzenie jakby naprędce kolejnych istotnych dla szaleńczej fabuły bohaterów w pewnym momencie zaczynają być męczące, choć na początku to najbardziej atrakcyjny element „Korzeni”. Książki, która w swej nad wyraz rozbudowanej strukturze sprowadza się do sugerowania kilku odpowiedzi na oczywiste pytanie sformułowane przez jednego z głównych bohaterów: „Co my możemy wiedzieć o sobie nawzajem?”. Nousiainen łączy elementy powieści drogi i sagi rodzinnej, odpowiadając na to pytanie kilka razy. Zawsze jednak podkreślając, że widzimy najwyraźniej tyle, ile jest nam w stanie pokazać relacja z drugim człowiekiem. A tu pojawią się relacje bardzo intensywne i w moim przekonaniu ta intensywność pojawia się nazbyt szybko.

Esko żyje prawie pół wieku i nie stworzył żadnej relacji. Poza zawodową – uwielbia dłubać ludziom w ustach, naprawiać ich zęby, usuwać niepotrzebne, leczyć stany zapalne dziąseł. Metafora zęba i zabiegu stomatologicznego jest nadmiernie zaznaczana, rozprzestrzenia się za bardzo, nie tylko podkreślając neurozy tego bohatera, ale również biorąc we władanie całą opowiadaną historię, właściwie każdy jej element, każdą zaprezentowaną znajomość. Na fotelu w prywatnym gabinecie stomatologicznym Esko poznaje swojego brata. Tak to się zaskakująco rozpoczyna, ale dalej będzie jeszcze bardziej szaleńczo. Pekka przez całe życie tkwił w cieniu traumy odejścia swojego ojca. Człowieka, który porzucił nie tylko jego. Jego brata dentystę również. Jednak to dopiero początek. Miika Nousiainen nie decyduje się tylko na dwie pierwszoosobowe narracje o kompletnie różnych od siebie charakterach, które pod wpływem wspólnych przeżyć bohaterów będą na siebie wpływać w taki sposób, że powstanie z tego ciekawa powieść psychologiczna o tożsamości i bliskości. Niestety, co podkreślam ze smutkiem, ta historia rodzinna, w której najciekawszy paradoksalnie staje się ten nieobecny, przerodzi się w komediodramat, do którego fiński prozaik wrzuci wszystkie przewodnie tematy obowiązujące w zaangażowanej społecznie literaturze tak zwanego pierwszego świata. Będzie więc zatem o rozluźniających się relacjach i o tym, jak uczynić je silnymi. O niepełnych rodzinach lub rodzinach, w których cierpienia łączą się z miłością. O emigracji, postrzeganiu inności. O nowoczesności, która pozwala nam być wszędzie intensywnie, a nigdzie tak naprawdę. I tego wszystkiego jest serio za dużo, choć to powieść autora cechującego się nie tylko świetnym poczuciem humoru, lecz również sporą spostrzegawczością w świecie, w którym z racji ciągłych zmian trudno skupić uwagę na detalu. Dlatego „Korzenie” to lektura z jednej strony pasjonująca, z drugiej irytująca, a w kilku momentach po prostu szorująca po dnie banału literatury obyczajowej. Tym niemniej czyta się tę książkę naprawdę świetnie i jest ona po prostu tak skonstruowana, że bez względu na wszelkie wahania i wątpliwości chce się poznać zakończenie całej tej szalonej historii.

Podoba mi się rozprawa autora z absurdalnością tak zwanej poprawności politycznej i to jest mocna strona tej książki. Jak twierdzi Esko: świat wreszcie powinien nazywać idiotę idiotą nie dlatego, że jest imigrantem, lecz dlatego, że jest idiotą – i nie ma to związku z jego pochodzeniem. Najciekawsza literacko jest postać kobieca, bo szybko zorientujemy się, że dwaj bracia mają również siostrę, która zdążyła związać się w życiu z fatalnymi mężczyznami kilku narodowości. Dynamiczna i prawdziwa w swym dynamizmie postać szwedzkiej demokratki z czwórką synów żyjących w warunkach zagrożenia demoralizacją to bardzo dobry literacki chwyt, by przykuć uwagę także do innych kwestii społecznych związanych z definiowaniem tego, co rodzinne, oswojone, bliskie, nieobce. Jednakże „Korzenie” to przede wszystkim opowieść o tożsamości określanej przez pokrewieństwo. O losach ludzi, których zbliża to, że kiedyś opuścił ich ktoś prawdopodobnie samotny i zagubiony. Wszyscy usiłują walczyć z samotnością i zagubieniem. Ale nie każdy jest w stanie stawić czoła przeszłości, jeśli jej naprawdę nie zrozumie.

Nousiainen napisał pogodną książkę o tym, co wspólnie utracone, a potem wspólnie odzyskane. Napisał o wspólnocie, która poszukuje tego samego: egzystencjalnego spokoju i poczucia przynależności do kogoś. Sporo w niej celnych poglądów na temat współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego, ale też dużo czułości w opowiadaniu tego, jak intymne mogą być odkryte po latach więzi rodzinne. Wszystko w tej dość zgrabnej stomatologicznej metaforze, bo przecież kiedy stomatolog otwiera chory ząb, nie może go pozostawić bez wyczyszczenia i bez wyleczenia. Zgrabność jest też trochę niezgrabnością, gdyż trzymając się jej logiki, otrzymujemy zbyt cukierkową narrację o problemach, których po prostu nie rozwiązuje się tak sprawnie i w tak oczywisty sposób, jak proponują to „Korzenie”. Tę książkę niesie również kontrastowość. Wszelkie zderzenia tego, co odmienne. Nie tylko światopoglądów i sposobów życia braci, którzy zaczną odkrywać, że są członkami większej rodziny. Ze wszystkim, co przesadzone, zbędne albo mimo poczucia humoru mało śmieszne, jest to na pewno książka pozostająca w pamięci na długo. Nieważne, ile literackich motywów autor skopiował ani jak banalny bywa w sugerowanych tezach. A może te motywy i te tezy powinny wybrzmieć ponownie, bo są – nie tylko literacko – ważne? Zachęcam do zmierzenia się z tą irytującą, intrygującą i jednak całkiem dobrze napisaną (a przede wszystkim przetłumaczoną!) powieścią.

2024-07-08

„Uśpione” Anthony Passeron

 

Wydawca: Wydawnictwo Czarne

Data wydania: 29 maja 2024

Przekład: Jacek Giszczak

Liczba stron: 200

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Wymiary apokalipsy

Dwie równolegle prowadzone narracje. Niezwykły sposób konstruowania książki. Nie jest niezwykłe to, że otrzymujemy dwie narracje, bo mnóstwo ciekawych powieści zostało napisanych za pomocą symultanicznie rozgrywających się historii. Anthony Passeron proponuje jednak coś innego: raport z rozwoju pandemii oraz kameralną opowieść rodzinną. Obie historie spaja motyw nadchodzącej apokalipsy. Obie opowiadają o czymś, co jest nieuchronne, przed czym nie ma ratunku. A o ten ratunek się walczy – w znaczeniu globalnym i rodzinnym. „Uśpione” to z jednej strony reporterska relacja z frontu walki z wirusem HIV oraz z AIDS. Właściwie wszystko o tej historii można przeczytać w tekstach źródłowych, a jednak czyta się to jak rasowy thriller. Tyle tylko że dominuje rzeczowy, sprawozdawczy styl. Ma on swoje specyficzne zastosowanie także wówczas, gdy Passeron opowiada historię rodziny. A raczej jej rozpadu i upadku. Pełnej cierpienia bezradności. Ale przede wszystkim o tym, o czym latami milczano. Co przez lata było uśpione.

Ciekawa jest konstrukcja narratora. Człowiek w gruncie rzeczy najważniejszy ze względu na to, w jaki sposób opowiada, a jednocześnie całkowicie schowany w cieniu. Jego tożsamość nie jest istotna w porównaniu z tym, w jaki sposób próbuje przedstawić tożsamość własnej rodziny. Żyjącej na prowincji grupy ludzi, w których życie bezkompromisowo wdziera się umieranie. Stryj narratora był człowiekiem, który z prowincji zrezygnował. Ruszył w świat. W swoją drogę ku szczęściu i wolności. Został zniewolony, przegrał. Odszedł ze świata na oczach najbliższych i wbrew ich pragnieniom. Ta śmierć stała się bolesnym stygmatem naznaczającym wszystkich. Być może najbardziej tego, który jest tu najciekawszą postacią, bo zdecydowanie nieodsłoniętą, nakreśloną z jednej strony wyraźną kreską, z drugiej jednak – ukazaną przede wszystkim z perspektywy swojej nieobecności.

Ojciec narratora znał tylko uporządkowane i przewidywalne życie, którego rytm wyznaczała codzienna praca w masarni. Krew zabijanych zwierząt na twarzy narrator nazywa „rodzinnym złotem”. Ów ojciec wyjechał ze swojej wioski tylko raz, bardzo daleko. Po to, by sprowadzić do domu brata. A sprowadził niewyobrażalną tragedię. Jednocześnie odsuwając ją i izolując się od niej. A potem – co najbardziej przejmujące i czego nie powinienem pisać, bo to tak zwane spojlerowanie – odchodząc na zawsze. Najcenniejsze w retrospekcjach jest to, w jaki sposób nie wprost, ale bardzo sugestywnie nakreślane są rodzinne relacje. Pustoszenie tego, co kiedyś miało wartość. Coraz bardziej bolesna obecność śmiertelnej choroby, ale wcześniej – opowiadanie o tym, w jaki sposób można umrzeć za życia. Metafora rodzinnego uporządkowania zamienia się w metaforę chaosu. Wszystko jest tu jednocześnie boleśnie dosłowne i bardzo symbolicznie smutne. Passeron pisze o smutku w wielu kontekstach. Przede wszystkim przez pryzmat rozczarowania. Ale również wielkiego zaskoczenia. Bo choroba atakuje w taki sposób, że jest oczywistą konsekwencją stylu życia, jednak druga narracja uzupełnia tę pierwszą i daje do zrozumienia, że nic w rozwoju AIDS nie było oczywiste.

Dwie dekady walki i konsekwentnego poszukiwania medycznych rozwiązań. Dwa kontynenty, lekarze amerykańscy oraz francuscy odkrywający zagrożenie, tworzący jego definicje, usiłujący walczyć z tym, co już odkryte. To jak w rodzinie narratora. Odsłaniają się kolejne mroczne karty historii, a całość zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Jest również niezawinione cierpienie. Druga część tej krótkiej powieści, która porusza najmocniej. „Uśpione” to historia o tym, w jaki sposób tradycyjny porządek ról w rodzinie rozbija się, rozpada i z wielkim bólem pozostają jedynie ci, którzy są w stanie sobie z nim poradzić. Inni stosują tendencje ucieczkowe. Milczą. Wypierają. Nie chcą opowiadać. Nie chcą werbalizować przeżyć. Dlatego ta książka jest fantazją nie o tym, co pamiętamy, ale o tym, co ukryte w zbiorowej pamięci. O ludziach, którzy z różnych powodów milczeli, cierpiąc. Czy całe to cierpienie miało być jedynie destrukcyjne, czy też pełni jakąś funkcję ekspiacyjną? Wtedy, kiedy jest odtwarzane i analizowane. Językiem – jak wspomniałem – pozornie kompletnie niedostosowanym do opowiadanej historii. A jednak robiącym ogromne wrażenie, kiedy sprawozdawczość oraz podawczość łączą się z niesamowitą wrażliwością na niuanse. Na to, jak bardzo cierpienie innych przenosi się na najbliższych i jakie mogą być konsekwencje tych przeniesień. Passeron trzyma czytelnika w szachu i napięciu do ostatniej strony, chociaż przecież można uznać, że opowiada historię z dość oczywistym finałem, zawierającą nadzwyczaj czytelne wnioski i sugestie. Nic bardziej mylnego.

„Uśpione” to bardzo skondensowana, a przez to niemożliwa do odłożenia powieść o tym, czym są złudzenia, jak trudne bywają kompromisy, lecz również o przejmującej bezradności. Okazuje się, że świat nie ma wpływu na rozwój pandemii, która przed dwie dekady dziesiątkuje chorych, ale i rodzina sama w sobie silna i stabilna nie może unieść bezradności przyglądania się temu, że ktoś umiera. Na własne życzenie? Z powodu swoich błędów? Czy charyzmatyczny Désiré zasłużył sobie na swój los? Otrzymał to, ku czemu konsekwentnie dążył? Odsłanianie tajemnic choroby początkowo zaskakującej świat idzie w parze z opowieścią o tym, jak stawiano jej czoła. Stryj narratora mierzy się z nieuchronnym, ale nikt nie jest w stanie naprawdę go w tym wesprzeć. Tragedia puka do drzwi domu, w którym nigdy żadna tragedia się nie wydarzyła. A Passeron pisze o ludziach, którzy albo podejmują inicjatywę i walczą, albo poddają się bez tej walki, na co daje im całkowite przyzwolenie.

Mimo surowego i oszczędnego stylu są w tej powieści sceny, które zapadają w pamięć na zawsze, choć zapisane jakby na marginesie, zapełniając nonszalancko kolejne strony. Opis zwierzęcia uspokajanego przed tym, jak za chwilę zostanie zamordowane. Obraz gasnącego życia dziecka, które otrzymało w spadku od rodziców to, co najgorsze i co najbardziej niesprawiedliwe. Te dwie sceny uświadamiają, że najboleśniejsze przychodzi wtedy, kiedy nie chcemy być na to gotowi albo inni decydują o tym, że powinniśmy być gotowi. Przerażone zwierzę to po uboju niedobre mięso do spożycia. Dziewczynka, która ma być świadoma, że zaraz umrze, to młody człowiek niemogący liczyć na humanitaryzm ze strony otoczenia. „Uśpione” to zatem przypowieść o tym, co konieczne, by z godnością dotrzeć do momentu katastrofy. Ale również historia o tym, że śmierć ma bardzo różne oblicza i jej przyjście, zwłaszcza nagłe, zawsze jest czymś niesprawiedliwym.

Anthony Passeron wpisuje się w nurt wspomnieniowych powieści o tym, jak wydobyć z ciszy opowieści, które w zasadzie nigdy nie powstały, jednak historia zapisała swoje karty w taki sposób, że potrzebny jest ich interpretator. I to staje się naczelnym zadaniem literata. „Uśpione” są pamiętnikiem tragedii, lecz również zbiorem opowieści, które ocalają zatopiony w milczeniu miniony świat. We wstydzie matki po śmierci syna. W niewyrażonej nigdy rozpaczy rodziny, która musi pogodzić się ze śmiercią dziecka. A jest tu jednak żywotność – chodzi o sposób, w jaki Passeron odtwarza fakty, dokładając swoje interpretacje. Jest też ta druga narracja rozwijana równolegle: raport z pola walki medycznej. Bo toczy się tu wojna ze śmiercią. Na wielu frontach. Egzystencjalna w swym wymiarze opowieść o tym, przed czym ludzie uciekają, nie chcąc nawet werbalizować swoich przeżyć. O emocjach, które nazywa literatura, a które były bardzo mocno przeżywane, tylko nikt nie miał do nich wglądu. Czy taki rodzaj wiwisekcji jest słuszny i moralnie uzasadniony? Z wielu powodów tak. Przecież Passeron – jak wielu innych pisarzy – udowadnia, że literatura to sposób na ocalenie. Nawet wówczas, gdy śmierć odbiera wszystko.