Pages

2025-09-04

„Góra Prawdy” Therese Bohman

 

Wydawca: Wydawnictwo Pauza

Data wydania: 3 września 2025

Przekład: Justyna Czechowska

Liczba stron: 192

Oprawa: miękka

Cena det.: 44,90 zł

Tytuł recenzji: Zniknąć i pojawić się

Moim zdaniem to najlepsza książka Therese Bohman. Między innymi dlatego, że odchodzi od obsesyjnych czasem rozważań o istocie kobiecości, jej dylematach i powiązanych głównie z płcią problemach. Dwie takie powieści przeczytałem, przy trzeciej podobnej powiedziałbym, że Bohman całe życie pisze jedną książkę. I choć główną bohaterką jest kobieta i wokół niej ogniskują się zdarzenia oraz refleksje, „Góra Prawdy” jest przede wszystkim książką o życiu. O jego przypadkowości oraz nieprzypadkowości. O tym, że jest sumą rozmaitych doświadczeń, i o tym, jak oswoić w nim smutek, utratę, a potem przekuć to w coś twórczego. To historia kobiety, którą od traum uratowała sztuka. Piękna metaforyczna opowieść o tym, jak patrzymy na czas, w jaki sposób on nas kształtuje, jak chcemy lub nie chcemy oddzielać od siebie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, lecz przede wszystkim o tym, że można namalować swoje emocje. Przeżyć siebie, najpierw poszukując sztuki, potem się w niej zanurzając, a następnie uświadamiając sobie, że jest się w domu – domem Heleny stają się malowanie i upragniony przez lata spokój wewnętrzny.

Siłą tej krótkiej powieści, którą czyta się od razu całą, jest sugestywnie prowadzona narracja pierwszoplanowa, gdzie znajdziemy całą masę detali, lecz również zaledwie pouchylane furtki do interpretowania ukrytych emocji, tylko w drugiej części wyrażanych wprost. Jest to opowieść o silnym związku ze światem natury, bo natura odgrywa w Szwecji ogromną rolę. Przepiękne opisy przyrody łączą się z intrygującą opowieścią o pewnym mrocznym miejscu. A może o miejscu, które było mroczne, lecz właśnie ono pozwoliło pożegnać się z egzystencjalną ciemnością.

Na Islandii jest magiczna góra Helgafell położona niedaleko miejscowości Stykkishólmur na półwyspie Snæfellsnes. Mało kogo z turystów obchodzi, zresztą w szczycie sezonu byłem tam tylko ja. Jeśli wejdzie się na tę górę bez odwracania się za siebie i bez odezwania się słowem, spełnią się trzy życzenia, które trzeba wcześniej dobrze przemyśleć. Tak właśnie zrobiłem i po ponad roku spełnia się jedno z moich życzeń. W powieści Bohman jest trochę inaczej – tytułowa góra to miejsce mroczne i tajemnicze, powiązane z największą traumą życiową bohaterki i ze zniknięciem Znakomicie jest opisany cały proces – wszystko do końca utrzymane w tajemnicy w związku ze zniknięciem połączone z opowieściami o tych, którzy pozostali po znikającym. Jednak powiązanie Heleny z tą górą również jest na swój sposób magiczne i też w pewnym stopniu spełnia jej życzenia, choć nie oddaje tego, który zniknął tam na zawsze. Tło opowieści o Górze Prawdy jest piękne i symboliczne, uwidacznia w książce wyjątkową wrażliwość na detale życia ludzi, którzy powiązani zostali z cieniem góry na zawsze – dosłownie i symbolicznie.

Bohman zaczyna sielankowo i bezpretensjonalnie. Dziewczynka nagrywa z radia listę przebojów, potem je kolację wielkanocną (w Islandii podczas tego święta również celebrowana jest kolacja, nie zaś śniadanie), a potem ze swoim bratem czyta komiksy o Kaczorze Donaldzie i zajada się słodyczami. „Było to takie przyjemne i proste”. A potem powoli zaczęło się tak zwane życie. Nawiązana w młodości relacja z samotnym i niezależnym chłopakiem staje się w życiu Heleny antidotum na zniknięcie innego ważnego chłopca. Ich losy splotą się i rozejdą, ale Bohman bardzo dba o to, by ta charyzmatyczna postać drugiego planu była w życiu bohaterki obecna. Zwłaszcza w sugestywnym zakończeniu, dzięki któremu odkrywamy, jaki naprawdę jest sens „Góry Prawdy” i ku czemu prowadzi ta fabuła.

To opowieść o dosłownym i symbolicznym znikaniu najbliższych. Helena coraz bardziej zamyka się w sobie, a towarzyszem jej życia staje się smutek. Bohaterka odbiera sobie prawo do samostanowienia. Każdy chce wyjechać ze szwedzkiej prowincji i ona obiecuje sobie, że także to zrobi. Zaskoczy ją, dokąd symbolicznie wyjedzie. Jednak wyjeżdżając, zabiera ze sobą rozterki i problemy, których nie rozwiąże ani zmiana miejsca, ani upływ czasu, na który w pewnym momencie życia Helena tak utyskuje, jest wręcz gotowa do walki o to, by czas stanął w miejscu, a ona więcej nie cierpiała. Zmiany następują nie tylko w jej życiu. Wydaje się, że stałym i niezmiennym punktem, ostoją spokoju, jest dom rodzinny. Ale pozornie sielankowe życie rodziców wcale takie nie jest i nie było. Naznaczeni bolesną utratą, jak ich córka postanowili zamknąć smutek w sobie. A Helena zdecydowała się uczynić go towarzyszem swojego życia. Co ma dosłowne i symboliczne konsekwencje.

„Góra Prawdy” to przejmująca opowieść o kobiecie, która bez planu na życie metaforycznie ginie, ale z czasem pojmuje, że plan na życie to przede wszystkim przyjmowanie tego, co przychodzi. Czasami przychodzą tylko wspomnienia, gorzkie rozczarowania i żyje się z niskim poczuciem wartości. A czasami jest tak, jakby zniknęło się w górskiej jaskini i wyszło stamtąd jako inny człowiek. Bohman wie, w jaki sposób łączyć wątki powiązane z historią sztuki z pozornie prostą historią życia kobiety, która pyta siebie, co tworzy życie, a potem sztuką kreuje to życie. Dużo wzruszeń daje ta bezpośrednia z jednej strony, a tak metaforyczna z drugiej opowieść o nieszczęściu kobiety, która doświadcza utrat, w ich miejsce zaś – coraz większej pustki. I tylko ona sama musi wydostać się z górskiej jaskini. Ona nie zniknie. Ona zacznie być kimś, o byciu kim jedynie marzyła. Zrealizuje to, co wydawało się nie do zrealizowania. Wszystko dzięki szalonej determinacji, ale jednocześnie ogromnej wrażliwości w obserwacji otaczającego ją świata, z których to obserwacji wyciąga konstruktywne wnioski.

Therese Bohman tym razem napisała książkę, w której zamiast ideologii pojawiają się przede wszystkim silne emocje. Tu nie ma tez zawartych w innych książkach. W przeciwieństwie do „Tej drugiej” autorka ponownie nadaje bohaterce imię, a wraz z imieniem czytelną od początku do końca tożsamość. To też – takie mam wrażenie – bardzo osobista powieść, w której Bohman nie chce snuć refleksji o roli i miejscu osoby danej płci w konkretnych uwarunkowaniach. Tu jest bardziej mowa o uwarunkowaniach, które mogą życie uczynić spełnionym albo pełnym niepewności. W życiu przyjaciela, który kiedyś tak bardzo imponował uporządkowanym życiem, pojawia się porażka egzystencjalnego chaosu. Ale to nie decyduje o tym, że Helena czuje się lepiej, bo wygrała w loterii życia i przestała deprecjonować siebie, co blokowało ją we wszystkich działaniach. Jest tu jednak wciąż obecna symboliczna nieobecność. To zniknięcie, które będzie swoistym cieniem w bardzo realistycznej powieści rozgrywającej się w konkretnych dekoracjach (szkoda tylko, że Sztokholm znów pokazany jest dość stereotypowo). „Góra Prawdy” to też piękna opowieść o cielesności – dosłownej i tej w sztuce. O roli bliskości, która utracona, daje siłę, by szukać jej inaczej, w różnych sferach. Tak, zdecydowanie najlepsza tej szwedzkiej autorki książka, którą przeczytałem. Sielankowa, tajemnicza, niepozbawiona intelektualnego sznytu, ale także czuła i przepełniona chwytającymi za serce scenami.

2025-09-01

„Nomadzi. Długa podróż do domu” Izabela Klementowska

 

Wydawca: Wydawnictwo Marginesy

Data wydania: 3 września 2025

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka

Cena det.: 49,90 zł

Tytuł recenzji: Zamieszkać w sobie

To niesamowita koincydencja, że rozmawiam z bliską osobą o tym, co nazwałem swoim nowym domem, i właśnie wtedy pojawia się napisana przez Izabelę Klementowską książka, którą pochłaniam po tej rozmowie. Po ponaddwuletniej islandzkiej emigracji „domem” nazywam wyspę, bo zdecydowanie nie państwo. Podobno jedno kształtuje drugie, tak jak zapierający dech w piersiach amerykański pejzaż ukształtowali rdzenni oraz mniej lub bardziej przypadkowi przyjezdni. Przejechałem po maleńkiej Islandii mniej więcej tyle samo tysięcy kilometrów, co autorka po potężnych Stanach Zjednoczonych. Ona poszukiwała odpowiedzi na pytania, ale myślę, że także jakiejś części siebie, gdyż stworzyła reportaż miejscami bardzo intymny. Ja upewniałem się, czym jest dla mnie dom. Klementowska utknęła w zawieszeniu albo takie stworzyła. Wybrała temat, który okazuje się mieć wiele definicji. Ale stanęła tak naprawdę w takiej odległości od drugiego człowieka, która pozwala jednocześnie na zachowanie poczucia bezpieczeństwa i na empatię. Sporo wydarzyło się tu przypadkiem, choć oczywiście trasa i część spotkań z rozmówcami były zaplanowane. I te właśnie przypadkowe zdarzenia tworzą najciekawszą część „Nomadów”. Opowieści o ludziach, którzy próbują definiować, czym jest dla nich dom, mają ten dom (lub kilka), filozofują na jego temat, pokazują, że nie musi być jedynie czterema kątami, tracą go, odbudowują, lecz przede wszystkim szczerze mówią o trudnym życiu w kraju, który kiedyś stworzono na wciąż podtrzymywanych mitach.

Przez ponad czterdzieści lat żyłem „tak jak należy”. Miałem stałą pracę, mieszkanie na kredyt, zasobny portfel, poczucie bezpieczeństwa, czyli wszystko to, co klasycznie nazywa się domem. I tkwiłem w miejscu, wmawiając sobie, że to mnie uszczęśliwia. A tak nie było, bo nie czułem, że jestem w domu. O ten prawdziwy, obecny, musiałem bardzo walczyć i walczę nadal, rozumiejąc wreszcie, czym jest bycie emigrantem. I rozumiejąc lepiej znakomitą „Skórę”, którą Klementowska wydała przed sześciu laty ‒ i do jej problematyki częściowo wraca w „Nomadach” do których bardzo dobrze pasuje zdanie wypowiedziane przez jednego z bohaterów tamtej książki: „Nigdy nie jest za późno na zmiany”. Dla części osób spotykanych przez autorkę w Stanach Zjednoczonych (bo zwracają jej uwagę te rejony kraju, którymi nie interesują się nawet sami Amerykanie mający tak zwane bezpieczne i stabilne domy w stanach o silnej gospodarce i rozwiniętej infrastrukturze, oferujących szersze możliwości ‒ gdzie chce się mieszkać), to zdanie staje się swego rodzaju imperatywem. Ludzie, mający dzieci i wnuki, tułają się po pustkowiach środkowych stanów, niosąc podobną pustkę w sobie. A jednak część z nich potrafi przyznać, że prawdziwym domem może być po prostu pustynia. „Nomadzi” to specyficzny reportaż drogi, w którym autorka porusza kwestię różnic w traktowaniu miejscowych i przybyszów z innych krajów. Jest to jednak przede wszystkim książka o ludziach, którzy dzielą się opowieściami o utratach i zyskach, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy dom to poczucie przynależności, czy raczej miejsce, gdzie możesz położyć poduszkę, albo konkretny skrawek ziemi lub rzeka.

Wspomniałem o własnej historii, choć wiem, że Klementowska ze swą empatią wobec ludzkich problemów bardziej ceni sobie panoramiczność niż indywidualność: nie tylko potrafi dobrze ukazywać detale (na przykład odtworzyć przebieg konkretnego spotkania), ale także patrzeć szerzej na opisywane problemy, często uzupełniając relację o tło historyczne, bez którego „Nomadzi” częściowo straciliby sens. „Minuty” sprzed trzech lat to także dowód na to, że Klementowską interesują fundamentalne problemy społeczne. Starzenia się i umierania doświadczymy wszyscy, ale wielu z nas ma problemy z mówieniem na ten temat. Domu pragnie każdy z nas, ale nie każdy go zdobędzie ‒ a jeśli tak się nie stanie, będzie musiał go stworzyć w swojej wyobraźni, zamieszkać sam w sobie. Między innymi o takim zamieszkaniu pisze reporterka, która mierzy się tu również z własnym problemem, a nie tylko z kłopotami ludzi, których opisuje. Będzie zmuszona odpowiedzieć sobie na pytania: na jakim etapie życia jest, gdzie przynależy i czy potrafi odnaleźć dom w sobie? A może – jak sugeruje jeden z jej rozmówców – wszystko dobrze wie, tylko musi sobie to uświadomić?

„Nomadzi” rozpoczynają się wyznaniem Klementowskiej, że samo słowo „dom”, wywołuje w niej lęk, kiedy pojawia się w wyobraźni. Dlaczego więc pisarka przemierza amerykańskie bezdroża? By upewnić się, że taki lęk może być uniwersalny? Czy raczej po to, by znaleźć odpowiedź na pytanie, jak zamieszkać w sobie i nie dać się z siebie eksmitować? Klamrą spinającą cały reportaż jest przejmujący obraz  człowieka będącego ostatnim przedstawicielem swojej cywilizacji. Jest już cieniem – tak nazywa siebie inny rozmówca – ale może być widziany przez wszystkich, bo staje się eksponatem. Jak dziwna rzecz, która zawsze przyciąga uwagę. Jak zjawisko, na które spogląda się z poczuciem tym większego niezrozumienia, im bardziej odbiega ono od ukształtowanego przez nas rozumienia sensu istnienia. Ten umiejętnie zastosowany zabieg pokazuje nam, że Klementowska, opowiadając o różnych definicjach domu, będzie mówić także o samotności. Bezpośrednio o ludziach w kryzysie bezdomności, lecz także o takich, dla których stworzenie i utrzymanie domu było źródłem frustracji i nie każdy z nich jest w tam szczęśliwy.

Wydano już mnóstwo interesujących książek z motywem przewodnim domu. Z dziedziny reportażu wystarczy wspomnieć „Zaduch” Marty Szarejko. Ale jest też sporo literatury pięknej próbującej łączyć dom z przynależnością, i to literatury z każdego zakątka świata, jak choćby „Siedem dobrych lat” Kereta, „Rzeczy, które spadają z nieba” Ahavy czy „Nim dojrzeją maliny” Kuzniecowej. Tymczasem Izabela Klementowska rozmawia z ludźmi i prezentuje przemyślenia tych, którzy różnego rodzaju przynależność stracili. Są w drodze, szukając pracy i tego, co mogliby nazwać domem. Świetnie sprawdza się tutaj metafora foliowego worka kurczowo ściskanego przez wiele rąk, przewożonego autokarami, pilnowanego z lękiem, że straci się go z oczu, pozbawionego opisu zawartości, ale opatrzonego metaforycznym opisem tego, czym jest w życiu ludzi zwanych tymczasowymi.

„Nomadzi” to specyficzna książka drogi – autorka podąża w konkretnym kierunku na konkretne spotkanie, a jednak zbacza z obranej trasy, decydując się na wysłuchanie obcych jej ludzi. Ci chcą mówić wiele, jednak Klementowska zaskakująco dużo odczytuje także z milczenia. Ci, którzy z trudem poszukują utraconego z różnych powodów domu, nie utyskują. Nie ma tu żadnego reporterskiego zagrania, które byłoby narzędziem manipulacji emocjonalnej. Jest czysta prawda. „Inni mają gorzej” – mówi jeden z rozmówców. Klementowska rozmawia też z takimi, którzy mieli gorzej, lecz im się poprawiło. Interesuje ją jednak także stosunek rdzennych Amerykanów do naznaczonej ksenofobią współczesności. Autorka odwiedza głównie te stany, w których ludzie głosowali na Donalda Trumpa. Ich wybawiciela od obcych. Na tego, który ma z Ameryki zrobić prawdziwy dom. Tego, który nie ma pojęcia, ile ten dom może mieć definicji, na ile sposobów można go pragnąć, jak go zdobyć i utrzymać. Zresztą nie dowie się tego także nikt, kto nie sięgnie po „Nomadów”. Książkę, w której wartki nurt opowieści znakomicie łączy przypadkowo pojawiające się detale, zaskakująco szczere nieplanowane rozmowy, rzeczowe i bolesne fakty oraz głębsze przemyślenia. Klementowska wysoko umieściła poprzeczkę, którą muszą pokonać czytelnicy, bo każdy w mniejszym lub większym stopniu będzie po lekturze myślał o tym, czym jest jego dom i czym jest dom w ogóle. To także narracja tylko pozornie proponująca podróż po amerykańskich bezdrożach, podczas której coś ciekawego się pojawia albo nie. Cenne jest również to, że autorka ma cierpliwość do słuchania o tym, czego sama poszukuje. „Nomadzi” to opowieść o domu prezentująca jednocześnie ludzi, którzy nie chcą, nie muszą, nie mogą albo nie są w stanie zdefiniować przynależności do własnego domu. Bo może dom to miejsce, gdzie czujemy się dobrze i większość tych ludzi w drodze takiego poczucia – oprócz wspomnianej wcześniej pracy – poszukuje?