Pages

2019-03-09

„Mięcho” Aneta Żukowska


Wydawca: Karakter

Data wydania: 12 lutego 2019

Liczba stron: 176

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 35 zł

Tytuł recenzji: Stan chorobowy

Aneta Żukowska nie żyje. Nie chciałaby, aby mówiono o niej, że przegrała walkę z nowotworem. Nie chciałaby żadnych klisz, stereotypowych ujęć, nie chciałaby porównań, zestawień, fraz boleśnie naznaczonych obojętnością, ale też tych nadmiernie egzaltowanych, które wcale nie mają nic wspólnego z czułością, rozpaczą i współczuciem. A jednak „Mięcho” – przejmujący i ważny zapis tego, w jaki sposób funkcjonować z amputowaną przyszłością i jak znieść, że trzeba intensywnie przeżyć czas, który pozostał – to przede wszystkim opowieść o czytelnej deklaracji oraz jej wieloznacznych odczytaniach. „Mam raka”. To zdanie jest fundamentem, pewnym początkiem, ale również zdaniem pułapką. Aneta Żukowska na swoim blogu starała się opisywać to, co widzi, czuje, czego doświadcza i czego nie jest pewna w związku ze swoją chorobą. Napisała o tym, że trzeba umieć wyrazić chorowanie. Że konieczne są próby werbalizowania śmierci. Że nie jest możliwe, aby przejąć intensywność choroby i przełożyć ją na intensywność życia, które pozostało. To książka o tym, że wspomniane chorowanie może być pewnym rodzajem filozofii. I zapiski usiłujące pokazać, że ludzki umysł i ludzkie ciało to nie tylko bojaźliwe drżenie przed końcem.

„Mięcho” jest publikacją złożoną z dwóch części. Pierwsza z nich to intymne zapiski autorki, która usiłowała przyjrzeć się nowej formule istnienia, jaka została wytyczona przez obecny w jej organizmie nowotwór. W drugiej części przyjrzymy się jej ciekawości – pacjentki i kobiety. Przeczytamy dwa wywiady, z onkolożką i psycholożką. To dowód na to, że Żukowska przez cały czas była bardzo ciekawa kontekstów swojego stanu. Tego, w jaki sposób nowotwór funkcjonuje w umyśle tych, których nie dotyka bezpośrednio, ale przecież wciąż intensywnie i stale, wraz z każdym nowym pacjentem. Bo choć autorka wspomina, że w poczekalniach i w trakcie wlewania chemioterapii do jej żył często odcinała się od świata współchorujących za pomocą słuchawek z muzyką, była ich bardzo ciekawa, opowiada o nich z empatią. Czuła pewną bolesną wspólnotę, ale „Mięcho” to przede wszystkim obraz tego, jak usiłowała się poza nią wydostać. Ze swoimi potrzebami i przede wszystkim potrzebą wolności. Tej paradoksalnej wolności w zniewoleniu śmiercionośnym schorzeniem. Bo wokół niej deklaracja „mam raka” wywołuje przede wszystkim milczenie. A Żukowska nie chciała milczeć. Także dla tych, w których imieniu mogła się wypowiedzieć – wcześniej, za życia, i teraz, bo to niezwykle ważna książka o tym, ile siły i determinacji do porządkowania sensu istnienia może mieć człowiek w najbardziej nawet przygnębiającej sytuacji egzystencjalnej.

Najciekawsze wydają mi się rozmyślania o tym, czy umiemy być chorzy i czy naprawdę możemy wziąć za siebie odpowiedzialność w tym stanie. O tym, że choroba to zawsze zmiana, zawsze ingerencja w jakieś bezpieczne mentalne status quo i jednocześnie coś bezkompromisowo nieodwracalnego. Aneta Żukowska doskonale rozumie bezbronność ciała, które musi przyjmować kolejne dawki chemioterapii, ale tytułowe mięcho – funkcjonujące tutaj w kilku ciekawych odniesieniach – to przede wszystkim niegotowy na podsumowania, na „bycie mędrcem” umysł. Umysł kobiety, która wie, że zabraknie jej czasu na wszystkie przyjemności i dobre doświadczenia, dlatego wie, że to chore ciało trzeba dopieścić. A zamiast poważnych życiowych podsumowań warto wymienić to, co przyjemne, i to, co przyjemności nie daje.

„Mięcho” to zapiski o sile czasu, w którym brakuje sił i jakichkolwiek motywacji. Jest w tej książce stale akcentowane prawo do bycia sobą – ze swą rozpaczą i bezsilnością, ale również z tą potężną dawką energii, która każe chłonąć życie równie mocno jak ciało wchłania trucizny mające leczyć. To książka będąca pewną afirmacją żałoby. Nie umniejsza i nie banalizuje strachu oraz bezkompromisowości śmierci. A jednocześnie widzi w oczekiwaniu na nią stan pewnej wyjątkowo perfidnej samotności, wobec której konieczny jest bunt, by zachować swobodę – także mówienia i pisania o tym, o czym wielu boi się mówić i pisać. Żukowska nie jest ani wyjątkowo odważna, ani też jakoś specjalnie zdeterminowana ku temu, by wzmacniać intensywność życia, czując jego kres. Jest przede wszystkim mądra i uważna. Względem siebie, swoich potrzeb. Oczekiwań jako pacjentki, jako kobiety, jako człowieka, któremu dyskurs społeczny próbuje nadać znamiona albo jakiejś winy, albo wielkiego bohaterstwa. Nowotwór jest tu stanem krytycznym ciała, ale jednocześnie punktem wyjścia do tego, by pozbawić się krytycyzmu względem siebie. By ujrzeć swoje ciało w chorobie oraz duszę w pewnym rodzaju oczekiwania. Trzeba poczuć i zrozumieć ten niesprawiedliwy i bezwzględny czas, jaki został wytyczony, ale przede wszystkim trzeba zrozumieć własne potrzeby. To nie jest poradnik. To nie jest przewodnik. To uczciwie spisana narracja, w której ból, strach, oczekiwanie i tęsknoty łączą się w pewną spójną całość pytania. Zadawania mądrych pytań w czasie, w którym mądrością ma być po prostu akceptacja. A nie o nią, może nie przede wszystkim o nią chodzi.

„Mięcho” to książka bardzo bezpośrednia. Jest świadectwem świadomego buntu, gdy Żukowska zdaje sobie sprawę z tego, że jej życie musi mieć inny rytm niż ten wyznaczany przez kapiące w kroplówce toksyny. Autorka świadomie podkreśla, że nie szuka łatwych ulg w wierze. Wierzy w samą siebie. W siłę i świadomość tego, że ma prawo być ekshibicjonistką, ma nawet obowiązek ujawniać sprawy i formułować problemy, które w sferze tabu wciąż stygmatyzują chorych na nowotwory. Chorych, których wciąż przybywa. Dla których „Mięcho” może być lekturą trudną, bo w pewnym stopniu bezkompromisową. Ale to przede wszystkim narracja dla tych, którzy stoją obok i jedyne, co potrafią wyrazić, to współczucie. „Mięcho” to ostatecznie książka o trudnych, lecz jak najbardziej świadomych wyborach. Niewarunkowanych niczym, odważnych, pozwalających odnaleźć swą tożsamość w tym, co chce ją zrujnować. Żukowska wskazuje, czego należy się bać, do czego podchodzić z dystansem, a wobec czego pokazać niefrasobliwość i mądrze się buntować. Cieszę się, że zostawiła po sobie coś na kształt epitafium. Pozostawiła myśli i emocje. Ślad po tym, że wszystko, co związane ze swoją chorobą, chciała przeżyć świadomie i przyjrzeć się temu z różnych stron.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz