Chociaż w tej powieści słyszymy cały czas wyraźnie tętent końskich kopyt przemierzających w pamięci bohatera jego inicjacyjną przestrzeń, jest to jednak książka całkowicie pozbawiona dynamizmu i siły oddziaływania. Chociaż traktuje o zdarzeniach i myślach doniosłych, ważnych i wrzących od ukrytych znaczeń, jest chłodna i w swej oczywistości bardzo przewidywalna. Czyta się „Kradnąc konie” z niesłabnącą nadzieją na to, że statyka zdarzeń jednak prowadzi do jakiejś dynamicznej pointy. Chce się, aby ta książka poruszyła do żywego, bo i mogłaby to zrobić. Niestety, powstaje nam z tego coś na kształt skandynawskiego westernu. Ta efemeryda jest jeszcze bardziej dziwna przez to, że czujemy żar tropikalnego wręcz lata norweskiego (?), a bohaterowie – zarówno ci występujący w fabularnym praesens, jak i ci, którzy pojawiają się w retrospekcjach – są bardzo rozmyci i nieprzekonujący. Są papierowi, a może lepiej użyć określenia – drewniani. Drewna akurat dużo będzie w tej książce, z drewnem mozolić się będą dzielni drwale i drewno pachnieć będzie prawie na każdej stronie tej opowieści. Opowieści właściwie o niczym. O życiowej roli, o opuszczeniu, o poczuciu alienacji, o tęsknocie. Rozmyty jest jednak przekaz tej książki tak, jak rozmywają się w pamięci kontury rączych rumaków, jakich próbują dosiadać bohaterowie.
Trond postanawia w jesieni swego życia osiąść w leśnej głuszy. Dlaczego las tak bardzo jest dla niego ważny? „Stanowił część mojego życia przed wieloma laty, jak nic innego później, a potem zniknął na długi, długi czas, i kiedy nagle wokół mnie zrobiło się zupełnie cicho, zrozumiałem, jak bardzo za nim tęskniłem”. Leśna cisza i klimat pozwolą Trondowi w skupieniu rozliczyć się z własną przeszłością, na nowo przeżyć pewne gorące lato 1948 roku i w tym, co było odnaleźć fundament siebie teraźniejszego. Myślowe ucieczki w przeszłość są próbą mentalnego rozstania się z ojcem bohatera, z którym nie miał on okazji naprawdę się pożegnać i który wciąż pozostaje cieniem w jego pamięci. Bardzo statycznie opisane są perypetie ojca i syna, ich wzajemne zależności i niedopowiedzenia, które staną się źródłem późniejszego kryzysu tożsamości Tronda. Nade wszystko jednak ważne jest w tej powieści rozliczanie się z czasem i oswojenie jego upływu, nadanie mu wyraźności i znaczenia. Trond bowiem myśli następująco: „Czas jest teraz dla mnie ważny, tak myślę. Nie chodzi mi o to, że ma płynąć szybko czy wolno, jest po prostu ważny jako czas, jako coś, w czym żyję i co wypełniam konkretnymi czynnościami i pracami, którymi mogę go podzielić, tak aby stał się dla mnie wyraźny i nie znikam, gdy go zauważam”. Czas ojca i syna przeżyty na nowo pozwoli bohaterowi odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących sensu własnej egzystencji. Niestety, próby odpowiedzi bynajmniej nie będą ani frapujące, ani odkrywcze.
Nieopodal Tronda mieszka jeszcze ktoś. Okazuje się, że Lars jest tak samo obarczony doświadczeniami z młodości i równie mocno próbuje odciąć się od nich z dala od ludzi. O ile jednak Trond analizuje to, co się stało, nie wiemy dokładnie, jaką rolę w powieści pełni Lars. Poznajemy tylko pytanie, którego Trond nie jest w stanie mu zadać: „Czy zająłeś to miejsce, które właściwie należało do mnie? Czy dostałeś lata mojego życia, które ja miałem przeżyć?”. Wydawać by się więc mogło, iż postać Larsa jest symboliczną wytyczną do rozważań na temat tej sfery znaczeniowej książki, jaka odnosić się może do znaczenia życiowej roli i odpowiedzialności za własne czyny. Lars na początku fascynuje, potem ma się już wrażenie, że Petterson nie za bardzo wie, co z nim zrobić. I co robi? Ano nic. Rozmywa się ten bohater. Nieprzypadkowo używam po raz kolejny tego określenia. „Kradnąc konie” jest bowiem powieścią, która zwyczajnie ulega rozmyciu, choć mogłaby nam wiele dać. Otrzymujemy za to garść truizmów głoszonych przez Tronda, w stylu „Moim zdaniem, sami tworzymy nasze życie, ja w każdym razie sam je sobie stworzyłem, na tyle, na ile jest ono tego warte, i biorę za to pełną odpowiedzialność”. Na naszych oczach rozegrają się zdarzenia z przeszłości, których wykładnia jest dość oczywista, zaś Trondowskie odizolowanie się od świata, zaczytanie w Dickensie i segregowanie tego, co minione na półkach wspomnień okrywa tę postać staroświeckim kurzem, który bardzo trudno jest usunąć w trakcie czytania i spojrzeć na tę książkę jak na piękną opowieść o dorastaniu, bo taką chyba jest w zamierzeniu autorskim.
Petterson udowadnia, że można napisać powieść wedle wszelkich prawideł gatunku i można także zachwycać się lekkością i pięknem łączenia ze sobą fraz, jednak… jest to opowieść, którą można podziwiać przede wszystkim za formę. Pod misterną formą nie ukrywa się żadna oryginalna treść. A przynajmniej nie treść, która znacząco wpisałaby tę opowieść w kanon egzystencjalnych rozważań literackich na temat istoty życia i przemijania.
Pozostaje tylko tętent kopyt gdzieś na norweskich bezdrożach. Tylko. A to bardzo mało.
Wydawnictwo W.A.B., 2008
Trond postanawia w jesieni swego życia osiąść w leśnej głuszy. Dlaczego las tak bardzo jest dla niego ważny? „Stanowił część mojego życia przed wieloma laty, jak nic innego później, a potem zniknął na długi, długi czas, i kiedy nagle wokół mnie zrobiło się zupełnie cicho, zrozumiałem, jak bardzo za nim tęskniłem”. Leśna cisza i klimat pozwolą Trondowi w skupieniu rozliczyć się z własną przeszłością, na nowo przeżyć pewne gorące lato 1948 roku i w tym, co było odnaleźć fundament siebie teraźniejszego. Myślowe ucieczki w przeszłość są próbą mentalnego rozstania się z ojcem bohatera, z którym nie miał on okazji naprawdę się pożegnać i który wciąż pozostaje cieniem w jego pamięci. Bardzo statycznie opisane są perypetie ojca i syna, ich wzajemne zależności i niedopowiedzenia, które staną się źródłem późniejszego kryzysu tożsamości Tronda. Nade wszystko jednak ważne jest w tej powieści rozliczanie się z czasem i oswojenie jego upływu, nadanie mu wyraźności i znaczenia. Trond bowiem myśli następująco: „Czas jest teraz dla mnie ważny, tak myślę. Nie chodzi mi o to, że ma płynąć szybko czy wolno, jest po prostu ważny jako czas, jako coś, w czym żyję i co wypełniam konkretnymi czynnościami i pracami, którymi mogę go podzielić, tak aby stał się dla mnie wyraźny i nie znikam, gdy go zauważam”. Czas ojca i syna przeżyty na nowo pozwoli bohaterowi odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących sensu własnej egzystencji. Niestety, próby odpowiedzi bynajmniej nie będą ani frapujące, ani odkrywcze.
Nieopodal Tronda mieszka jeszcze ktoś. Okazuje się, że Lars jest tak samo obarczony doświadczeniami z młodości i równie mocno próbuje odciąć się od nich z dala od ludzi. O ile jednak Trond analizuje to, co się stało, nie wiemy dokładnie, jaką rolę w powieści pełni Lars. Poznajemy tylko pytanie, którego Trond nie jest w stanie mu zadać: „Czy zająłeś to miejsce, które właściwie należało do mnie? Czy dostałeś lata mojego życia, które ja miałem przeżyć?”. Wydawać by się więc mogło, iż postać Larsa jest symboliczną wytyczną do rozważań na temat tej sfery znaczeniowej książki, jaka odnosić się może do znaczenia życiowej roli i odpowiedzialności za własne czyny. Lars na początku fascynuje, potem ma się już wrażenie, że Petterson nie za bardzo wie, co z nim zrobić. I co robi? Ano nic. Rozmywa się ten bohater. Nieprzypadkowo używam po raz kolejny tego określenia. „Kradnąc konie” jest bowiem powieścią, która zwyczajnie ulega rozmyciu, choć mogłaby nam wiele dać. Otrzymujemy za to garść truizmów głoszonych przez Tronda, w stylu „Moim zdaniem, sami tworzymy nasze życie, ja w każdym razie sam je sobie stworzyłem, na tyle, na ile jest ono tego warte, i biorę za to pełną odpowiedzialność”. Na naszych oczach rozegrają się zdarzenia z przeszłości, których wykładnia jest dość oczywista, zaś Trondowskie odizolowanie się od świata, zaczytanie w Dickensie i segregowanie tego, co minione na półkach wspomnień okrywa tę postać staroświeckim kurzem, który bardzo trudno jest usunąć w trakcie czytania i spojrzeć na tę książkę jak na piękną opowieść o dorastaniu, bo taką chyba jest w zamierzeniu autorskim.
Petterson udowadnia, że można napisać powieść wedle wszelkich prawideł gatunku i można także zachwycać się lekkością i pięknem łączenia ze sobą fraz, jednak… jest to opowieść, którą można podziwiać przede wszystkim za formę. Pod misterną formą nie ukrywa się żadna oryginalna treść. A przynajmniej nie treść, która znacząco wpisałaby tę opowieść w kanon egzystencjalnych rozważań literackich na temat istoty życia i przemijania.
Pozostaje tylko tętent kopyt gdzieś na norweskich bezdrożach. Tylko. A to bardzo mało.
Wydawnictwo W.A.B., 2008
uwielbiam czytać Twoje recenzje :)
OdpowiedzUsuńRzeczywiscie, "Kradnac konie" to ksiazka napisana bardzo sprawnie i pelna mozliwosci - mozliwosci tych autor jednak zupelnie nie wykorzystal.
OdpowiedzUsuńTak, dokladnie, ja podczas czytania czekalam caly czas na to, az wydarzy sie cos o wiekszym ciezarze gatunkowym, ladunku emocjonalnym, etc. - opowiesc jednak snula sie przyjemnie i dosc niemrawo, a kolejne mozliwosci zostawaly skrupulatnie przez autora zaprzepaszczone.
Uwielbiam klimaty skandynawskie, wiec generalnie klimat ksiazki mi sie bardzo podobal i przeczytalam ja z przyjemnoscia... ale "Kradnac konie" to jedna z tych powiesci, ktora czytamy i natychmiast zapominamy, ot, tak.
Jesteście wszyscy głupi
OdpowiedzUsuńLato w Norwegii jest bardzo upalne ,książka jest skandynawsko oszczędna w słowach i czynach.
OdpowiedzUsuń