Nie jest przesadą stwierdzenie, że wydana w zeszłym roku przez wydawnictwo Znak dziennikarska publikacja Magdaleny Kursy i Rafała Romanowskiego to doskonale skonstruowane narzędzie reklamowe, którego nie sposób porównać do coraz bardziej krzykliwych billboardów z wizerunkiem grodu Kraka czy masowej międzynarodowej promocji miasta opartej głównie na potędze Internetu. To dość rzetelnie przygotowany dokument o Krakowie, w którym jednak wiele jest jednostronności, subiektywnych sądów i idealizowania wizerunku miasta. Trudno, aby taka książka w jakiś sposób przekonała do siebie kogoś, kto w KRK mieszka dziesięć lat i dostrzega jego mroczne strony, tuszowane dość specyficznie w wywiadach będących głównie peanami na cześć niepowtarzalnego, klimatycznego i urokliwego miasta. Kursa i Romanowski sprytnie nie dają poznać swojej wiarygodności, albowiem opowieści o mieście snują ich rozmówcy i wszystkie one są osobistymi sądami, jakie kształtują mniej lub bardziej przemyślane pytania autorów publikacji. Oczywiste jest natomiast, że dla wszystkich tych, którzy nie znają Krakowa, chcieliby go poznać, a odwiedzają czasem księgarnie, ta książka może stać się kultowym przewodnikiem, bo też i chce nim być. Obok wywiadów z ludźmi różnych środowisk bezpośrednio związanych z Krakowem otrzymujemy także garść lakonicznych informacji o miejscach, do których należy się udać i o których w podobny sposób piszą przewodniki Pascala. Cóż ma mi mówić stwierdzenie, że pewien lokal jest "piwniczno–modelkowo–migotliwy"? Albo dlaczego czytelnicy wprowadzani są w błąd opisem rzekomo malowniczych tras rowerowych (fakt, do Tyńca jedzie się naprawdę wspaniale), skoro od dawna krakowianie wiedzą doskonale, że to ciasne miasto nie jest przyjazne dla rowerzystów?
No dobrze, mam oceniać książkę, a nie w opozycji do niej ukazywać gorszą stronę miasta, do którego zwiedzania zachęcam tak jak autorzy, choć nie jestem aż tak bardzo zakochany w KRK. Dziennikarzom udało się na pewno wieloaspektowe ukazanie różnorodności metropolii (wiem, celowo przesadzam!) i jej specyficznego charakteru, łączącego w piękny sposób kosmopolityzm i ogólnie pojętą tolerancję z wartościami dość konserwatywnymi i swoistą izolacją, z której rdzenni krakowianie są bardzo dumni. Świetnie sprawdził się zabieg przedstawiania miasta synestezyjnie. Czytając tę książkę o Krakowie, można wszystkiego posmakować, powąchać, posłuchać i tym samym mocniej przekonać się do tego, iż jest to miejsce ze wszech miar wyjątkowe. Chociaż wielokrotnie interlokutorzy Kursy i Romanowskiego podkreślają fakt, iż na krakowskim rynku praktycznie codziennie można spotkać znajomych i że miasto ma specyficzny, familiarny klimat, możemy spojrzeć na Kraków bardziej filozoficznie i z większego dystansu. Oto bowiem ze świetnego wywiadu z Michałem Pawłem Markowskim można dowiedzieć się, jak w Krakowie wieść „życie aktywnej nieprzyznależności” i w jaki sposób być wciąż wśród swoich, a jednocześnie stawać obok zdarzeń i miejsc, które bardzo dobrze się zna.
Ta książka ukazuje, jak na przestrzeni stosunkowo niewielu lat wiekowe miasto nad Wisłą stało się centrum europejskiej kultury i rozrywki. Wszyscy rozmówcy Kursy i Romanowskiego podkreślają niepowtarzalny koloryt zmian, jakie ustawicznie zachodzą w Krakowie i ściągają doń mnóstwo turystów zafascynowanych wyjątkowością miasta. Można przekonać się także, w jak wielu zakątkach Krakowa czas po prostu się zatrzymuje, choć wydaje się to niemożliwe w miejscu, którego wyznacznikiem jest wieczna zmienność. Poruszając się po rozmaitych miejscach i wędrując w różnych przestrzeniach czasowych, czytelnik odkryje niepowtarzalne dziedzictwo miasta oraz jego umiejętność włączania tradycji i historii we współczesne trendy. Myślę, że każdy z przeprowadzonych wywiadów ma dużą wartość poznawczą i każdy przekonuje do tego, że Kraków należy poznawać przede wszystkim przez pryzmat swoich osobistych doświadczeń. Ta książka zatem sugestywnie kusi, aby poznać wszystko, co w niej opisane, na swój własny sposób.
Marcin Koszałka w ciekawy sposób opowiada także o zagrożeniach, które czyhają w Krakowie na zwolenników przesiadywania w licznych knajpach i rojenia coraz to nowych niezrealizowanych planów na życie. Reżyser mówi o tym, w jaki sposób miasto potrafi spychać w dół i jak szybko może sprawić, iż człowiek stanie się „ćmą barową”, dla której knajpiana rzeczywistość staje się jedynym punktem odniesienia do wszystkiego, co w życiu robi. To nie jest jednak zagrożenie dla tych, którzy przyjeżdżają do KRK na chwilę. Zastanawiać się także można, czy to miasto nie jest magiczne przede wszystkim dla tych, którzy pojawiają się tu na krótki czas i nie są zmuszeni uczestniczyć w codziennym życiu, niekoniecznie związanym z wieloma zabytkami, miejscami zabaw i specyficznymi punktami ciszy oraz odosobnienia. Wracam jednak do meritum, czyli do recenzowania książki. Warta poznania dla tych, którym Kraków nie jest jeszcze znany oraz ciekawa jako punkt odniesienia do własnych wrażeń i przemyśleń dla tych, którzy w grodzie Kraka mieszkają. Ciekawa i inspirująca mimo mankamentów, o których wspominałem na początku. Klimatyczna i o wielu obliczach – jak sam Kraków.
Dodać jeszcze należy, iż publikacja wzbogacona jest licznymi fascynującymi fotografiami, które dodatkowo kuszą. Dobrze jest mieć tę książkę pod ręką podczas wycieczki do Krakowa. Myślę, że nawet lepiej niż opasły i szczegółowy przewodnik turystyczny.
Korea Północna. Piekło na ziemi. Nikt tak naprawdę nie wie, co znaczy stąpać po nim codziennie, co znaczy żyć w terrorze kłamstw, głodu i czym jest egzystencja w paranoicznym kolektywie, dla którego nie istnieje pojęcie wolności, szczęścia czy swobody. Nikt nie jest w stanie pojąć przerażającego izolacjonizmu kraju, w którym życie rządzi się zupełnie innymi, nieludzkimi prawami i kraju, który jak żaden inny na świecie kryje w sobie wiele mrocznych tajemnic, jakie prawdopodobnie nigdy nie zostaną ujawnione reszcie świata.
Tylko czy cała reszta świata robi coś innego, poza pełnymi współczucia westchnieniami i teatralnymi gestami solidarności z gnębionymi Koreańczykami, ilekroć media w jakiś sposób przekażą strzępki informacji z pogrążonego w otchłani totalitaryzmu państwie? Francuscy dziennikarze Juliette Morillot i Dorian Malovic podjęli próbę opisu rzeczywistości, jaką bardzo trudno jest wyrazić w słowach i pojęciach zrozumiałych dla ludzi wolnych. Postanowili przyjąć technikę uważnej obserwacji i pełnego skupienia podczas wysłuchiwania coraz to kolejnych opowieści tych, którym udało się uciec z północnokoreańskiego piekła. To bardzo ważny i wstrząsający dokument, który nie pozwoli już nigdy na to, by uciec myślami od problemów państwa, gdzie ludzie przestali być dla siebie ludźmi i stali się bezwolnymi istotami, stawiającymi sobie za cel przeżycie każdego następnego dnia. To książka, po której bardzo długo będzie się dochodzić do siebie, to przerażająca opowieść o bezsilności, atrofii uczuć, o zrujnowanym systemie wartości, zdeformowanych uczuciach, myślach i słowach. To opowieść powodująca, że na przemian zaciska się pięści ze złości i roni łzy bezsilności. Książka, którą trzeba poznać, aby zrozumieć, czym jeszcze świat może zaskoczyć w swym okrucieństwie i niepojętej niesprawiedliwości.
Relacje tych, którym udało się uciec z Korei Północnej, ubarwiane są mniej lub bardziej stronniczymi informacjami na temat historii, sytuacji geopolitycznej i obyczajowości zarówno Korei, jak i jej najbliższych sąsiadów. W tej polifonii narracyjnej kryje się sugestywny i wszechstronny ogląd spraw, o jakich bardzo często się milczy, a jakie są niezwykle istotne dla zrozumienia zwłaszcza stosunków panujących między państwami graniczącymi z totalitarnym więzieniem Kim Dzong Ila. Autorzy publikacji dostrzegają złożoność problemu imigracji z Korei Północnej i ukazują niejednorodne stanowiska tych, którzy z różnych powodów opuścili ten kraj. Szereg wywiadów inkrustowanych encyklopedycznymi informacjami daje nam obraz człowieka, który nigdy nie rozumiał sensu swojego człowieczeństwa i żył w kraju, gdzie nie istniał jakikolwiek zewnętrzny porządek ontologiczny, dzięki któremu zrozumiałby, w jak przerażającej pustce tkwił przez całe życie. Imigrant z Korei Północnej zmuszony jest do tego, by poznać szereg podstawowych pojęć i zrozumieć wartości, o jakich dotychczas nie miał pojęcia. To przede wszystkim ktoś, komu za wszelką cenę trzeba udowodnić, że nie jest gorszy od ludzi, z ktorymi spotyka się w nowym świecie. Myślę, że znamienna jest opinia jednego z lekarzy zajmujących się uchodźcami z ziem na północ od trzydziestego ósmego równoleżnika: „To, czego dziś potrzebują najbardziej, to równego traktowania. Musimy im powtarzać, że wszyscy należymy do tego samego gatunku ludzkiego”.
Pisanie o książce Morillot i Malovica wymagałoby nieustannego cytowania, albowiem moc tego dokumentu zawarta jest w bezpośrednim przekazie tych, którzy próbują odnaleźć się w szokującym dla nich świecie. Przejmujące są motywy działania uciekinierów decydujących się jednak na powrót i tych, których dramat konfrontacji z innością zdaje się przewyższać dramat bycia przedmiotem w systemie administrującym przedmiotami. Przytoczę tylko kilka wyjątkowo wstrząsających wypowiedzi, ujawniających, jak bardzo nieludzki świat jest w stanie stworzyć jeden człowiek wraz z gwardią oddanych mu wyznawców jedynej słusznej ideologii. Mają one na celu także wskazanie, z jak trudnymi do przekroczenia barierami muszą zmagać się ci, którym udało się opuścić mroczny świat Korei Północnej.
Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na terror strachu i powszechną atomizację społeczeństwa, umożliwiające pełną kontrolę nad świadomością i światopoglądem. „Chorobliwa podejrzliwość została zaszczepiona w każdym z nas, uniemożliwiając najdrobniejszy odruch dobroci czy przychylności. W świecie, w którym rządzi strach i donosicielstwo, wszyscy milczą, a każdy żyje dla siebie”. Niemożliwym wydaje się zrozumienie w takim stanie czegokolwiek innego poza wytycznymi wodzowskiej ideologii, która zastępuje w świadomości obywateli także religię. Najbardziej przejmujące jest jednak to, iż żaden z żyjących obok siebie Koreańczyków z Północy nie jest w stanie zbliżyć się emocjonalnie do rodaka. „Tam nie można nikomu ufać, nie można nikomu wierzyć, każde słowo może być niebezpieczne. Małżonkowi też nie można nic powiedzieć. Nie ufamy nawet własnym dzieciom!". Ci, którzy mimo tego niepojętego systemu wszechkontroli dusz i umysłów są w stanie walczyć o własne dobro, jest naprawdę niewielu i są przerażająco osamotnieni w swoich działaniach. Klęska głodu w państwie tak naprawdę po raz pierwszy na szerszą skalę wymusiła szukanie pomocy poza granicami Korei Północnej. Tyle tylko, że jej mieszkańcy od urodzenia budują granice, które z trudem można przekroczyć. Granice poznania samego siebie i otwarcia na innych.
Ogromna wartość poznawcza tej publikacji idzie w parze ze świetnym warsztatem dziennikarskim autorów i subtelnością w opowiadaniu o tym, o czym wielu z nas nie umiałoby odpowiedzieć. „Uchodźcy z Korei Północnej” to książka drastyczna, ale zalecana do lektury wszystkim tym, którzy nie do końca zdają sobie sprawę z wielkości i wspaniałości demokracji. W niniejszej recenzji zasygnalizowałem jedynie kilka problemów, które zostały w niej poruszone. Reszta niech pozostanie do przemyślenia dla czytających. Nie można obok tej książki przejść obojętnie!
"Trop do egzegezy tekstu ukryty jest już w pierwszym zdaniu. Okazuje się, że całość świata przedstawionego wyłania się z subiektywnych odczuć chwili i wybiórczej pamięci. W tonie objawienia Piątek informuje bowiem, że „Na początku był nastrój”. Jego opowieść będzie więc zmienna tonacyjnie, niejednorodna, ustawicznie zaskakująca zarówno formą, jak i treścią. Zaskakująca bardzo pozytywnie i niezwykle sugestywnie. Nic bowiem po lekturze „Pałacu Ostrogskich” nie jest tym, czym się dotychczas wydawało. Wszystko zmienia swój kształt i staje się niejednoznaczne."
Czy Platon może narodzić się ponownie w umysłach i pragnieniach kilku mieszkańców znanego, ale bardzo cichego i wydającego się odcinać od reszty świata angielskiego miasteczka? Czy współczesne odczytanie Platońskiej teorii idealizmu pośród realnych bytów, których duchowa wykładnia wciąż na nowo jest odkrywana i które konstytuują skomplikowane życie młodej Polki, pozwoli jej rozpocząć nowe życie? Czy anamneza stanie się skutecznym sposobem na to, by na nowo nadać sens swemu istnieniu, odkryć właściwą drogę i odnaleźć na niej prawdziwie oddanych przyjaciół? Między innymi o tych sprawach traktuje bardzo subtelna, a jednocześnie niesamowicie wyrazista powieść Katarzyny Krenz. Powieść, która może wywołać ambiwalentne uczucia przy lekturze. Z jednej strony przepełniona pięknym humanizmem, będąca mądrym traktatem na temat stawania się człowiekiem i rozumienia samego siebie. Z drugiej – dość sentymentalna, nazbyt statyczna i męcząco ckliwa opowieść o kobiecie, która potrafi dzielnie dać sobie radę w nowym miejscu i nowym świecie i dla której los jest nazbyt hojny, co wywołuje wrażenie, iż czytamy o jakichś cukierkowych, przesłodzonych perypetiach, które oczywiście muszą skończyć się szczęśliwie. Przyjrzę się tej książce zatem z dwóch perspektyw – czytelnika poruszonego i przekonanego filozoficzną głębią tej opowieści i odbiorcy zwyczajnie zmęczonego nagromadzeniem zbyt wielu wątków i ich sielankowymi rozwiązaniami, które niweczą napięcie, jakie autorka wspaniale tworzy podczas nakreślania dość dramatycznych i skomplikowanych biografii bohaterów.
Miranda Kersten (w młodości Mirosława) wiedzie życie szybkie, dynamiczne, męczące i pozbawione głębszej treści. Realizując kolejne kontrakty pewnej warszawskiej kancelarii, coraz bardziej traci poczucie pewności tego, iż jej życie ma sens. Momentem przełomowym będzie – jak to określa jej partner – przejaw braku profesjonalizmu, czyli ciąża Mirandy oraz zwolnienie z pracy, które następuje tak nagle, jak nagle pojawiali się i znikali w jej dotychczasowym zmiennym życiu ludzie i zdarzenia. Bohaterka decyduje się na pozostanie w Anglii i budowanie wszystkiego od nowa. Pierwszą budowlą, jaką musi podnieść z ruiny, jest ona sama. Szybko okaże się, iż na jej drodze stanie wiekowa Mary oraz jej wspaniały dom, w którym czas się zatrzymuje, a pojęcia i emocje zmieniają swoje dotychczasowe znaczenia. „A Mary? (…) Przypominała łagodnie dryfującą łódkę na spokojnym jeziorze. Było w niej dziwnie senne zamyślenie. Nieme jak cień. W ogóle całe Willow Pond było jak dryfująca łódź – z dala od ludzi i świata. Poza czasem”. W innym rytmie i z innymi priorytetami Miranda będzie uczyć się prawdziwego poznawania świata i odkrywania tego wszystkiego, na co w szaleńczym wirze służbowych obowiązków nie zwracała uwagi.
Pobyt w pełnym dostojnego spokoju miejscu pozwala bohaterce dostrzec w pełni jałowość i pustkę, które zostały spowodowane przez to, iż na co dzień nie analizowała swoich poczynań i nie gromadziła wspomnień. Rozpoczyna niejako życie z samą sobą, z którą nigdy nie było jej po drodze. I odbudowuje swą pamięć. „Dopiero w Anglii Miranda przekonała się, jak mało człowiek pamięta. I jak wyrywkowo. Tak jakby miasta, domy i pokoje, gdzie w przeszłości mieszkała ktoś pociął jak klatki taśmy filmowej”. Aby ułożyć życiowe puzzle, kobieta musi nad nimi wreszcie w spokoju zasiąść. Pobyt w Willow Pond będzie ku temu niepowtarzalną okazją.
Niezwykle istotne dla zrozumienia przemiany, jaka dokonuje się w Mirandzie, będzie spojrzenie na nią przez pryzmat życia innych osób, które z czasem staną się bohaterce coraz bliższe. Irena Montag pojawia się w jej życiu zupełnie przypadkowo. Niespełniona pisarka, która próbuje rekonstruować losy i przeżycia Iris Murdoch, poszukuje spełnienia w obcych biografiach, bojąc się tak naprawdę wziąć odpowiedzialność za własną. Miranda pomoże Irenie pożegnać się z paraliżującą jej działania życiową goryczą i pomoże nadać nowe znaczenia dotychczasowym rozczarowaniom kobiety. O wiele jednak silniejszy wpływ na świadomość tytułowej bohaterki wywrze Colin, któremu nieuleczalna choroba dała niepowtarzalną okazję, by przyglądać się poczynaniom swoim i innych z perspektywy obserwatora, który analizuje przeze wszystkim przyczyny, a nie skutki. Colin próbuje za wszelką cenę dać opór relatywizmowi i udowodnić, że harmonia w życiu jest stanem jak najbardziej możliwym do osiągnięcia. O ludziach wypowiada się następująco: „Bo prawdę każdy ma dziś swoją i trzyma się jej kurczowo, żeby nie zwariować. Prawdy ostatecznej jeszcze nikt nie odkrył, nawet w nauce, chociaż raz po raz na horyzoncie pojawia się jakiś fizyk, prorok albo inny filozof, który twierdzi, że ją poznał". Colin nie dąży zatem do znalezienia odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania, ale przyjemność widzi w ich ustawicznym zadawaniu.
A teraz łyżka dziegciu w beczce miodu. Chociaż autorka ustawicznie podkreśla typowo angielskie zdystansowanie do uczuć i próbuje przedstawiać je w miarę obiektywnie, wychodzi jej z tej powieści nazbyt pretensjonalny melodramat, w którym pojawia się zbyt wielu rozdartych wewnętrznie bohaterów i zbyt wiele fabularnych niejasności, które piętrzą przed czytającym problemy percepcyjne. To książka przede wszystkim za długa, niemiłosiernie ckliwa i nazbyt pompatyczna w swej moralitetowej koncepcji. Mamy także stale widoczny wątek rodzącego się w łonie matki życia i irytującego wręcz przypominania, iż wraz z narodzinami dziecka świat odmieni się i będzie inny. Przygotowani na to jesteśmy praktycznie już od pierwszych rozdziałów. Potem fabuła staje się coraz bardziej przewidywalna i coraz bardziej zaśmiecona licznymi wątkami pobocznymi.
Nie urzekła mnie ta powieść, ale też nie rozczarowała. Może kryje w sobie dość wyraziście ukazaną ideę i bardziej frapujący, pełen niejednoznaczności jej cień? Może ten specyficzny dualizm powoduje, iż nie można tej książki ocenić jednoznacznie?
Taki typ literatury określa się mianem lekkiej i przyjemnej. Świat przedstawiony w opowieści o wielkiej przyjaźni samotnego mężczyzny i niezwykłego psa dość wyraźnie nawiązuje do familijnej sielanki ze zbyt przewidywalnymi rozwiązaniami fabularnymi, jakie polski czytelnik może znać choćby z powieści Tony’ego Parsonsa. Porównanie przychodzi na myśl samo – tak jak u popularnego brytyjskiego prozaika mamy w tej książce bohatera, któremu życie odebrało szczęście i który o to szczęście sam musi powalczyć, będąc już wieku, w którym pozornie na jakąkolwiek walkę jest za późno. Tyle tylko, że Borzestowski podjął się tematu dość naiwnego i wielokrotnie już eksploatowanego, ale zrobił to z niepowtarzalnym wdziękiem. Tak, jest to książka lekka i przyjemna, ale dostarcza niepowtarzalnego ciepła, które wywołują perypetie związane ze specyficzną metamorfozą, jakiej ulegnie czasowy właściciel groźnego czworonoga.
Dawida właściwie nie da się na początku polubić. Kreuje Borzestowski postać swoistego anty-bohatera, który wydaje się więzić akcję i nie dopuszczać do tego, by w jakikolwiek frapujący sposób się rozwinęła. Dawid skończył czterdzieści lat, a jego dotychczasowe życie naznaczone jest pasmem klęsk i nieustającego poczucia krzywdy, jakiej zaznaje od losu. Ten ckliwy malkontent walczyć będzie przede wszystkim sam ze sobą oraz z fatum klęski, które z czasem już oswoił. Nie dla niego stała praca, awans zawodowy, szczęśliwe małżeństwo i życiowa stabilizacja. Była żona już dawno przestała zwracać na niego uwagę, z córką nie ma praktycznie żadnego kontaktu, a domowy budżet reperuje kieszonkowym od mamy, dla której Dawid nadal jest małym, nieporadnym dzieckiem.
I jak tu czytać dalej taką opowieść, która już na wstępie męczy okrutnie nieporadnością i bylejakością cechującą głównego bohatera? Co może zafascynować w przewidywalnym do bólu, naznaczonym brakiem jakiejkolwiek inicjatywy, wpatrzonym w szklany ekran społecznym wyrzucie sumienia? Jakże można z zaciekawieniem przyglądać się poczynaniom tego, który tak o sobie opowiada? „Ani ja światu, ani świat mnie nie miał nic do zaoferowania, prócz audycji telewizyjnych i tysiąca reklam, absolutnie dla mnie, dysponującego mizernym budżetem, obojętnych, a jedynie pozwalających w trakcie wyjść do toalety, umyć sobie głowę albo przygotować kolację. Byłem odrzutem społeczeństwa, jednostką istniejącą tylko teoretycznie, niczego nie wytwarzałem, niczego nie miałem zamiaru produkować ani tym bardziej kupić”. Okazuje się, że zwrot akcji zainicjuje groźny bulterier, którym Dawid zacznie się odpłatnie opiekować. Wówczas da się zauważyć, iż powieść Borzestowskiego jest inteligentnie i dowcipnie skonstruowaną historią o dorastaniu do samego siebie i o wewnętrznej sile, której pokłady drzemią w każdym z nas. Ta książka poruszy także kwestię społecznej przynależności, zaś pies stanie się motorem zmian uświadamiających Dawidowi, jak bardzo i komu jest potrzebny.
Nieprzypadkowo dzielny bulterier nosi starotestamentowe imię tego, który niejednokrotnie dokonywał czynów niemożliwych dla zwykłych ludzi. Samson bowiem pozwoli Dawidowi na wewnętrzne samookreślenie się, na odbudowanie poczucia własnej wartości, jakie dotychczas znajdowało się w całkowitej ruinie. Dzięki bulterierowi mężczyzna niepewny, nieśmiały i zagubiony odkryje w sobie wewnętrzną moc i nie pozwoli nadal biernie sterować sobą przez otoczenie. Borzestowski w dość prosty, ale jednocześnie przekonujący sposób nawiązuje do gnozeologicznej formy antropocentryzmu, albowiem jego bohater zdobywa wiedzę o świecie poprzez ustawiczny rozwój własnej osobowości. Okaże się bowiem, iż granica czterdziestu lat nie jest bynajmniej ograniczeniem samoświadomości, że dzięki przypadkowym czynnikom zewnętrznym wiele można zmienić i wiele zrozumieć. To nie jest właściwie książka ani o psie ani o jego przyszywanym właścicielu. To ujmująca lekkością przypowieść o stawaniu się na nowo ze wszystkimi konsekwencjami, jakie ono niesie.
Dodatkowo jest książka Borzestowskiego barwnym obyczajowym kalejdoskopem. Będziemy w niej mieli kłótnie i niesnaski małżeńskie, drapieżną rzeczywistość kapitalizmu, w jakiej pozornie nie ma szans na szczerość i miłość, dwulicowość i wścibskość blokowych sąsiadów, obraz mrocznego trójmiejskiego półświatka i buddyjską drogę odnowy, jakieś doświadczać będzie podczas jesieni życia matka bohatera. Socjologiczne tło, w jakim rozegra się opowieść o przyjaźni psa i człowieka także przekonuje oraz powoduje, że pośród zdarzeń powieści każdy mniej lub bardziej rozczarowany życiem czytelnik dosyć szybko się odnajdzie. Autor rozprawi się również z kilkoma obyczajowymi stereotypami, a przede wszystkim udowodni, że uznany za brutalnego i zagrażającego bezpieczeństwu bulterier jest ciepłym i oddanym czworonogiem, od którego wiele mógłby się nauczyć niejeden człowiek.
Chociaż życie wydaje się skomplikowane i przygnębiające, nigdy nie wiadomo, co stanie się impulsem do tego, aby spojrzeć na nie z innej strony. Borzestowskiemu udało się ukazanie tego innego spojrzenia i przekonujące nakreślenie przemiany, którą wywoła sympatyczny czworonóg.
Obrzeża Frankfurtu. Niepozorna kamienica. Stary i schorowany lokator. I trudna do wytrzymania atmosfera duszności oraz niepokoju. Inka Parei napisała książkę o mocy pamięci i o koszmarze przypominania sobie tego, kim kiedyś się było. Napisała o tym, co dzieje się z człowiekiem próbującym wskrzesić iskrę, która oświetli mu mrok przeszłości. Stworzyła poruszający dramat egzystencjalny, w którym główną rolę zagrają wspomnienia, fobie i wyrzuty sumienia. Lektura „Czym jest ciemność” będzie przygniatać ciężarem niewypowiedzianych słów i nieokreślonych sytuacji. Jest to jednocześnie książka bardzo przejrzysta i dynamiczna dynamiką zdarzeń minionych. Trudno jest określić, czy znajdujemy się w mrocznej przestrzeni mieszkania – labiryntu, czy też uczestniczymy w grze wyobraźni bohatera, która swą mocą i niejednoznacznością powoduje, że tej introwertycznej podróży w czasie i przestrzeni nie da się przeżyć inaczej niż boleśnie.
Parei buduje napięcie narracyjne poprzez specyficzny rodzaj wizyjności. Obrazy z przeszłości kontrastują ustawicznie z ponurym lokum, w jakim stary człowiek próbuje przemierzać przestrzenie. Im więcej fizycznego ruchu wykonuje, tym intensywniej rozgrywają się zdarzenia, które uważny czytelnik złoży w pewną całość dopiero wówczas, kiedy bohater spróbuje nazwać pewne pojęcia, wokół których krążą jego dramatyczne wspomnienia. Co w nich znajdziemy? Rozmyte portrety mężczyzn, którzy kiedyś byli dla starca ważni. Kobietę, z jaką łączyła go specyficzna więź i z którą z jakichś powodów nie mógł się związać. Żołnierski dryl Wehrmachtu i połyskujące w ciemności stalowe druty kolczaste. Przede wszystkim jednak każde ze wspomnień naznaczać będzie piętno niepokoju. Drgają one wszystkie i domagają się uwagi; zmieniają kształty i usiłują zdestabilizować porządek linearnej pamięci. Destrukcja osobowości następuje tutaj poprzez ponowne przeżycie tego, co nie zostało naprawdę przeżyte w przeszłości. Ruina psychiczna, w jaką popada bohater to jednocześnie paradoksalny wzrost samoświadomości tego, jak bardzo kalekie było jego życie. I chociaż rytm tego życia przez lata wyznaczał stukot pieczątek w urzędzie pocztowym, rutyna urzędniczej codzienności okaże się nieskutecznym sposobem na to, aby pożegnać się z demonami przeszłości.
Należy także zwrócić uwagę na fakt, że zamknięta przestrzeń mieszkania także odgrywa w tej opowieści dużą rolę. Można odnieść wrażenie, iż mieszkanie jest więzieniem, które coraz bardziej dramatycznie zmniejsza się, dusząc i zabijając. Więzieniem, z którego nie uda się bohaterowi wydostać będzie także trauma wspomnień i tajemnica domu, w którym mieszka. Klaustrofobiczny nastrój tej książki potęguje fakt coraz intensywniejszego nacierania na siebie zdarzeń minionych i ich wzajemnej walki o to, by utrzymać się w pamięci na trwałe. Im więcej i dokładniej stary człowiek sobie przypomni, tym boleśniej przeżywać będzie napięcie, jakie rodzić się będzie między uzupełniającymi się fantasmagoriami. Ukształtuje tu się zatem opozycja między siłą faktu a słabością urojenia. Gdzieś pośród nich rozegra się osobisty dramat przypominania sobie swego życia na nowo.
To książka, w jakiej smolista gęstość między tym, co jest a tym, co było może mocno utrudniać percepcję lektury. Jest to jednocześnie opowieść, w której dość przejrzyście dokonuje się akt ekspiacji. Okaże się jednak, że drapieżna przeszłość zniweczy szansę na to, by bohater mógł spokojnie oddać światu swój ostatni oddech.
Parei napisała o przejmującej próbie pożegnania z tym wszystkim, co nie pozwala się pożegnać. Finałowe świtanie wydaje się bardzo niejednoznaczne. W końcu jest to opowieść próbująca wyjaśnić istotę ciemności oraz siłę jej oddziaływania. Czy zatem w tej mrocznej historii pojawi się jakiekolwiek światło? I czy zrozumienie, czym była ciemność pozwoli na skuteczną z nią walkę?