Pages

2008-06-22

"W ogrodzie Mirandy" Katarzyna Krenz

Czy Platon może narodzić się ponownie w umysłach i pragnieniach kilku mieszkańców znanego, ale bardzo cichego i wydającego się odcinać od reszty świata angielskiego miasteczka? Czy współczesne odczytanie Platońskiej teorii idealizmu pośród realnych bytów, których duchowa wykładnia wciąż na nowo jest odkrywana i które konstytuują skomplikowane życie młodej Polki, pozwoli jej rozpocząć nowe życie? Czy anamneza stanie się skutecznym sposobem na to, by na nowo nadać sens swemu istnieniu, odkryć właściwą drogę i odnaleźć na niej prawdziwie oddanych przyjaciół? Między innymi o tych sprawach traktuje bardzo subtelna, a jednocześnie niesamowicie wyrazista powieść Katarzyny Krenz. Powieść, która może wywołać ambiwalentne uczucia przy lekturze. Z jednej strony przepełniona pięknym humanizmem, będąca mądrym traktatem na temat stawania się człowiekiem i rozumienia samego siebie. Z drugiej – dość sentymentalna, nazbyt statyczna i męcząco ckliwa opowieść o kobiecie, która potrafi dzielnie dać sobie radę w nowym miejscu i nowym świecie i dla której los jest nazbyt hojny, co wywołuje wrażenie, iż czytamy o jakichś cukierkowych, przesłodzonych perypetiach, które oczywiście muszą skończyć się szczęśliwie. Przyjrzę się tej książce zatem z dwóch perspektyw – czytelnika poruszonego i przekonanego filozoficzną głębią tej opowieści i odbiorcy zwyczajnie zmęczonego nagromadzeniem zbyt wielu wątków i ich sielankowymi rozwiązaniami, które niweczą napięcie, jakie autorka wspaniale tworzy podczas nakreślania dość dramatycznych i skomplikowanych biografii bohaterów.

Miranda Kersten (w młodości Mirosława) wiedzie życie szybkie, dynamiczne, męczące i pozbawione głębszej treści. Realizując kolejne kontrakty pewnej warszawskiej kancelarii, coraz bardziej traci poczucie pewności tego, iż jej życie ma sens. Momentem przełomowym będzie – jak to określa jej partner – przejaw braku profesjonalizmu, czyli ciąża Mirandy oraz zwolnienie z pracy, które następuje tak nagle, jak nagle pojawiali się i znikali w jej dotychczasowym zmiennym życiu ludzie i zdarzenia. Bohaterka decyduje się na pozostanie w Anglii i budowanie wszystkiego od nowa. Pierwszą budowlą, jaką musi podnieść z ruiny, jest ona sama. Szybko okaże się, iż na jej drodze stanie wiekowa Mary oraz jej wspaniały dom, w którym czas się zatrzymuje, a pojęcia i emocje zmieniają swoje dotychczasowe znaczenia. „A Mary? (…) Przypominała łagodnie dryfującą łódkę na spokojnym jeziorze. Było w niej dziwnie senne zamyślenie. Nieme jak cień. W ogóle całe Willow Pond było jak dryfująca łódź – z dala od ludzi i świata. Poza czasem”. W innym rytmie i z innymi priorytetami Miranda będzie uczyć się prawdziwego poznawania świata i odkrywania tego wszystkiego, na co w szaleńczym wirze służbowych obowiązków nie zwracała uwagi.

Pobyt w pełnym dostojnego spokoju miejscu pozwala bohaterce dostrzec w pełni jałowość i pustkę, które zostały spowodowane przez to, iż na co dzień nie analizowała swoich poczynań i nie gromadziła wspomnień. Rozpoczyna niejako życie z samą sobą, z którą nigdy nie było jej po drodze. I odbudowuje swą pamięć. „Dopiero w Anglii Miranda przekonała się, jak mało człowiek pamięta. I jak wyrywkowo. Tak jakby miasta, domy i pokoje, gdzie w przeszłości mieszkała ktoś pociął jak klatki taśmy filmowej”. Aby ułożyć życiowe puzzle, kobieta musi nad nimi wreszcie w spokoju zasiąść. Pobyt w Willow Pond będzie ku temu niepowtarzalną okazją.

Niezwykle istotne dla zrozumienia przemiany, jaka dokonuje się w Mirandzie, będzie spojrzenie na nią przez pryzmat życia innych osób, które z czasem staną się bohaterce coraz bliższe. Irena Montag pojawia się w jej życiu zupełnie przypadkowo. Niespełniona pisarka, która próbuje rekonstruować losy i przeżycia Iris Murdoch, poszukuje spełnienia w obcych biografiach, bojąc się tak naprawdę wziąć odpowiedzialność za własną. Miranda pomoże Irenie pożegnać się z paraliżującą jej działania życiową goryczą i pomoże nadać nowe znaczenia dotychczasowym rozczarowaniom kobiety. O wiele jednak silniejszy wpływ na świadomość tytułowej bohaterki wywrze Colin, któremu nieuleczalna choroba dała niepowtarzalną okazję, by przyglądać się poczynaniom swoim i innych z perspektywy obserwatora, który analizuje przeze wszystkim przyczyny, a nie skutki. Colin próbuje za wszelką cenę dać opór relatywizmowi i udowodnić, że harmonia w życiu jest stanem jak najbardziej możliwym do osiągnięcia. O ludziach wypowiada się następująco: „Bo prawdę każdy ma dziś swoją i trzyma się jej kurczowo, żeby nie zwariować. Prawdy ostatecznej jeszcze nikt nie odkrył, nawet w nauce, chociaż raz po raz na horyzoncie pojawia się jakiś fizyk, prorok albo inny filozof, który twierdzi, że ją poznał". Colin nie dąży zatem do znalezienia odpowiedzi na wszystkie nurtujące go pytania, ale przyjemność widzi w ich ustawicznym zadawaniu.

A teraz łyżka dziegciu w beczce miodu. Chociaż autorka ustawicznie podkreśla typowo angielskie zdystansowanie do uczuć i próbuje przedstawiać je w miarę obiektywnie, wychodzi jej z tej powieści nazbyt pretensjonalny melodramat, w którym pojawia się zbyt wielu rozdartych wewnętrznie bohaterów i zbyt wiele fabularnych niejasności, które piętrzą przed czytającym problemy percepcyjne. To książka przede wszystkim za długa, niemiłosiernie ckliwa i nazbyt pompatyczna w swej moralitetowej koncepcji. Mamy także stale widoczny wątek rodzącego się w łonie matki życia i irytującego wręcz przypominania, iż wraz z narodzinami dziecka świat odmieni się i będzie inny. Przygotowani na to jesteśmy praktycznie już od pierwszych rozdziałów. Potem fabuła staje się coraz bardziej przewidywalna i coraz bardziej zaśmiecona licznymi wątkami pobocznymi.

Nie urzekła mnie ta powieść, ale też nie rozczarowała. Może kryje w sobie dość wyraziście ukazaną ideę i bardziej frapujący, pełen niejednoznaczności jej cień? Może ten specyficzny dualizm powoduje, iż nie można tej książki ocenić jednoznacznie?

Wydawnictwo Literackie, 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz