Przyznaję, że w moim przypadku zainteresowanie książką wywołał tytuł i pisząc o dokonaniu Polaka nie sposób na wstępie zauważyć, że w tej futurystycznej grotesce o katopolskiej rzeczywistości Siódmej Rzeczpospolitej, nie pojawią się żadne wątki dotyczące homoseksualizmu i każdy, kto pomyśli, że „Życie jest gejem” wpisze się w gorący nurt polskiej literatury zaangażowanej w kwestie mniejszości seksualnych, dozna rozczarowania. Innego tu klucza do rozumienia tytułu potrzeba. Rozczarowała mnie ta opowieść nie dlatego, że myli tytułem, ale dlatego, że dobrze rozpoczęta historia mniej więcej w połowie zaczyna przypominać lingwistyczną papkę, w której topią się pomysły autora na rozwinięcie fabuły. Jestem rozczarowany, bo wizja, jaką tworzy Polak mogłaby być sugestywna, gdyby tylko nie była aż tak bardzo nadęta i pozbawiona łączności szczegółów z ogółem, czyli zasadniczym przesłaniem, które odczytać można dość szybko.
Myślę, że aby nakreślić socjologiczne tło opowiadanej przez Polaka historii, warto zacytować wypowiedź wiekowego starca, który oszukał czas i przeżył go znacznie więcej niż powinien, bo odkrył specyficzną zależność między jego upływem a kasowaniem biletów w tramwajach: „Aniśmy się obejrzeli, jak demokracja odeszła i zaczął się federalizm… potem paneuropeizm, po nim integryzm i fundamentalizm, co nazwy ulic nam zostawił, i wreszcie redemptosarmatyzm, co zachował ulice integrystyczne, ale od fundamentalizmu gorszy!”. Wraz z głównym bohaterem, Adamem, przemierzamy groteskowo nazwane ulice miasta, w którym wszechobecny i jedyny sprawiedliwy Ojciec Smardzyk zaczyna całkowicie kontrolować świadomość obywateli za pomocą spektakularnie przedstawionego w powieści Wygaszacza Ekranu. W realiach Siódmej Rzeczpospolitej zbliżający się koniec XXI wieku zapowiada jednocześnie zmierzch narodzin (choć w ciąży widzimy przede wszystkim mężczyzn, dzieci zwyczajnych obywateli już się nie rodzą i nic nie wskazuje na to, że rodzić się będą) oraz proroctwo dotyczące przyszłości, w której nikt nie dokona już żadnych zmian i żadna rewolucja nie odbierze władzy Redemptosarmatom. Same bowiem Redeptosarmatki mają przywilej rodzenia i tylko one odpowiedzialne będą za przetrwanie narodu wybranego, który wielbi umiłowany system.
Autorskie brednie, które rzekomo precyzyjnie określają sposób zarządzania ówczesnym światem egzemplifikuje następujący fragment powieści: „Mówiło się coraz głośniej, że przejście na zunifikowany globalnie kalendarz i czas oraz zakończona niepowodzeniem budowa błogostrady transsyberyjskiej wprowadziły taki zamęt na poziomie sieciowego algorytmu Matki, że jeszcze przez dwa stulecia nikt nie dojdzie z tym do ładu, chyba że wreszcie klonują modlitewny system operacyjny numer pięć, który po moedusie 4.4, moduesie józef i maryja ma wraz z modusami piotr i paweł przejąć globalną wielozadaniowość na niewyobrażalnej (przynajmniej teraz) platformie PAN.” Z początku cała ta misternie skonstruowana za pomocą słów (umiejętności żonglowania nimi nie można odmówić doświadczonemu tłumaczowi) rzeczywistość, w której Adam ze swymi duchowymi rozterkami, osobistym spowiednikiem i okaleczoną emocjonalnie i społecznie siostrą Ewą, wydaje się być fascynującym punktem wyjścia do rozważań o gotowości podjęcia walki z deprecjonującym ludzką godność światem. Bardzo szybko jednak staje się przypadkowym konglomeratem myśli, zdarzeń i opisów odkształcających otoczenie groteskowych sylwetek ludzkich. Polak osiąga na kartach swojej powieści maksymalne stężenie absurdu i krzywdzi zarówno głównego bohatera, jak i czytelnika książki. Moment, w którym Adam niejako przypadkiem przystępuje do surrealistycznie przedstawionego ideologicznego ruchu oporu, jest jednocześnie momentem, w którym dotychczasowe rozwiązania fabularne rozmywają się i przestają intrygować. Opowieść Polaka staje się bowiem męcząca i w swej zawiłości irytująca.
Myślę, że trójsanktoholoaureolo (lektura oczywiście wyjaśni, czym jest to cudo) nazbyt mocno prześwietliło samego autora i z książki mającej na początku spory potencjał, uczyniło marnej jakości kliszę rentgenowską. Przyglądamy się bowiem specyficznemu teatrowi cieni. Cieni "wyprodukowanych" postaci literackich i cieni niejednoznacznych w swej wymowie zdarzeń. Dochodzi do tego szkatułkowość kompozycji utworu, która coraz bardziej zaciemnia jego znaczenie (rzeczywistość komentowana przez bohaterów francuskiego serialu wyświetlanego na ekranie… iGoda!, liczne wątki poboczne, retrospekcje i pseudofilozoficzne dywagacje o istocie ludzkiej natury). W sumie tak samo nie do zniesienia jak rzeczywistość wykreowana w tej powieści jest świadomość tego, iż dajemy się wprowadzić w swoisty labirynt, w którym zagubił się sam autor.
Wydawnictwo Replika, 2008
Myślę, że aby nakreślić socjologiczne tło opowiadanej przez Polaka historii, warto zacytować wypowiedź wiekowego starca, który oszukał czas i przeżył go znacznie więcej niż powinien, bo odkrył specyficzną zależność między jego upływem a kasowaniem biletów w tramwajach: „Aniśmy się obejrzeli, jak demokracja odeszła i zaczął się federalizm… potem paneuropeizm, po nim integryzm i fundamentalizm, co nazwy ulic nam zostawił, i wreszcie redemptosarmatyzm, co zachował ulice integrystyczne, ale od fundamentalizmu gorszy!”. Wraz z głównym bohaterem, Adamem, przemierzamy groteskowo nazwane ulice miasta, w którym wszechobecny i jedyny sprawiedliwy Ojciec Smardzyk zaczyna całkowicie kontrolować świadomość obywateli za pomocą spektakularnie przedstawionego w powieści Wygaszacza Ekranu. W realiach Siódmej Rzeczpospolitej zbliżający się koniec XXI wieku zapowiada jednocześnie zmierzch narodzin (choć w ciąży widzimy przede wszystkim mężczyzn, dzieci zwyczajnych obywateli już się nie rodzą i nic nie wskazuje na to, że rodzić się będą) oraz proroctwo dotyczące przyszłości, w której nikt nie dokona już żadnych zmian i żadna rewolucja nie odbierze władzy Redemptosarmatom. Same bowiem Redeptosarmatki mają przywilej rodzenia i tylko one odpowiedzialne będą za przetrwanie narodu wybranego, który wielbi umiłowany system.
Autorskie brednie, które rzekomo precyzyjnie określają sposób zarządzania ówczesnym światem egzemplifikuje następujący fragment powieści: „Mówiło się coraz głośniej, że przejście na zunifikowany globalnie kalendarz i czas oraz zakończona niepowodzeniem budowa błogostrady transsyberyjskiej wprowadziły taki zamęt na poziomie sieciowego algorytmu Matki, że jeszcze przez dwa stulecia nikt nie dojdzie z tym do ładu, chyba że wreszcie klonują modlitewny system operacyjny numer pięć, który po moedusie 4.4, moduesie józef i maryja ma wraz z modusami piotr i paweł przejąć globalną wielozadaniowość na niewyobrażalnej (przynajmniej teraz) platformie PAN.” Z początku cała ta misternie skonstruowana za pomocą słów (umiejętności żonglowania nimi nie można odmówić doświadczonemu tłumaczowi) rzeczywistość, w której Adam ze swymi duchowymi rozterkami, osobistym spowiednikiem i okaleczoną emocjonalnie i społecznie siostrą Ewą, wydaje się być fascynującym punktem wyjścia do rozważań o gotowości podjęcia walki z deprecjonującym ludzką godność światem. Bardzo szybko jednak staje się przypadkowym konglomeratem myśli, zdarzeń i opisów odkształcających otoczenie groteskowych sylwetek ludzkich. Polak osiąga na kartach swojej powieści maksymalne stężenie absurdu i krzywdzi zarówno głównego bohatera, jak i czytelnika książki. Moment, w którym Adam niejako przypadkiem przystępuje do surrealistycznie przedstawionego ideologicznego ruchu oporu, jest jednocześnie momentem, w którym dotychczasowe rozwiązania fabularne rozmywają się i przestają intrygować. Opowieść Polaka staje się bowiem męcząca i w swej zawiłości irytująca.
Myślę, że trójsanktoholoaureolo (lektura oczywiście wyjaśni, czym jest to cudo) nazbyt mocno prześwietliło samego autora i z książki mającej na początku spory potencjał, uczyniło marnej jakości kliszę rentgenowską. Przyglądamy się bowiem specyficznemu teatrowi cieni. Cieni "wyprodukowanych" postaci literackich i cieni niejednoznacznych w swej wymowie zdarzeń. Dochodzi do tego szkatułkowość kompozycji utworu, która coraz bardziej zaciemnia jego znaczenie (rzeczywistość komentowana przez bohaterów francuskiego serialu wyświetlanego na ekranie… iGoda!, liczne wątki poboczne, retrospekcje i pseudofilozoficzne dywagacje o istocie ludzkiej natury). W sumie tak samo nie do zniesienia jak rzeczywistość wykreowana w tej powieści jest świadomość tego, iż dajemy się wprowadzić w swoisty labirynt, w którym zagubił się sam autor.
Wydawnictwo Replika, 2008
Książka - po Twojej recenzji - wydaje mi się takim "pustakiem", dobrze komercyjnie przygotowanym, aczkolwiek bezbarwnym i słabym produktem.
OdpowiedzUsuńNie podobała mi się "Ostatnia wieczerza" Huelle, więc podejrzewam, że i Polak nie zagości na mojej kupce do przeczytania :)
OdpowiedzUsuńMatyldo, problem w tym, że ta pozycja komercyjnie zupełnie nie została wypromowana. Nota na okładce absolutnie nie zachęca do czytania. Niszowe wydawnictwo, które nie zadbało o to, żeby o książce było głośno. Tylko tytuł chwytliwy i ... nic za tym nie stoi. Bardzo się zdziwiłem, że znalazłem kilka recenzji tej książki w sieci (niektóre zachwalające ją).
OdpowiedzUsuńTak sobie myślę, że jeśli ktoś chce poczytać coś naprawdę dobrze napisanego w podobnej konwencji (futurystyczna groteska), powinien sięgnąć po "Rebelię" Sieniewicza.
Kolejna rewelacyjna recenzja, Ciebie się czasami czyta lepiej niż książki o których piszesz :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! red
Zgadzam się, tytuł jest w wypadku tej książki pomyłką, choć zamysłem autora było przewrotne tłumaczenie z ang. słowa gay, co również znaczyć może 'funny'. Paplanina słów, sprawnie skonstruowana przez eurudytę, który tak naprawdę eurudytą nie jest, tylko ma doskonałą, godną podziwu pamięć i świetny warsztat tłumacza. Dla poznaniaków - pomimo wszystko - ciekawostka.
OdpowiedzUsuń