Nie lubię polskich powieści o piciu. Nie lubię stylizowanych na awangardowe książek. Nie lubię dodatkowo punkrockowej muzyki, żuli, leserów i abnegatów, nie lubię opowiastek o tym, co fantastycznego odwaliło się pod wpływem alkoholu, zioła, środków halucynogennych. Nie cierpię, kiedy ktoś próbuje mi wmówić, że w prostocie jest siła przekazu, a w głębi słów ukrywa się ich pustka. Poza tym nie przepadam za krzykliwymi okładkami i nie czytałem ani „Xenny” ani „Melanży z Żyletką”. To o czym ja mam tutaj pisać? Psy wieszać na autorze? Bynajmniej. Chcę mu postawić symboliczny browar i podziękować za „Disorder i ja”. Mogę sobie nie lubić tego i tamtego, ale na pewno potrafię docenić książkę szczerą. Trzecia powieść Gołębiewskiego niczego nie ukrywa; o wszystkim mówi wprost, chociaż w formie niedopowiedzeń i wątpliwości, ale to bardzo mi się podoba.
Określenie tożsamości głównego bohatera oraz jego przyjaciela Disordera następuje już w pierwszych słowach powieści. Picie lub niepicie taniego wina implikuje przynależność do ulubionego trunku i wyraźnie podkreśla odrębność bohaterów. Pozorną odrębność. Disorder to ja, ja to Disorder – autor manifestuje to od początku do końca. To nie jest opowieść o dwóch szajbusach i alkoholikach, to książka o próbach stawania się na nowo w konfrontacji z inną tożsamością, która tak naprawdę wcale nie jest inna. Tak odbierałem tę książkę od samego początku. To mierzenie się z samym sobą, swoimi lękami, tęsknotami, nadziejami i smutkami. Wszystko w odpychającej scenerii porozwalanych butelek po różnych trunkach i z Polską w tle, która dostaje po tyłku podczas transformacji ustrojowej. Tak, jak w zadek dostaje tytułowa dwójka frajerów, mających za nic triumfalne wejście kapitalizmu do kraju, w którym szeleszczące banknoty szybko wymienione zostają na brzęczące monety, jakie łatwiej wysępić od przechodniów na ulicy.
„Pragnienie doznań, to mnie napędza od dziecka i wiedzie ku zgubie”. Bohater opowieści stale spala się w coraz to nowych doznaniach, których istoty i znaczenia nie chce zgłębiać. Ta książka ociera się o doznania; nie przedstawia ich wprost, a jest przecież taka sensualna, subtelna, delikatna. Każda kolejna emocja, każde następne przeżycie, każda myśl zdradzająca ból i tęsknotę – wszystko zalewają hektolitry alkoholu. Im więcej doznań, tym więcej trunków. Im więcej trunków, tym ciekawszy bieg zdarzeń, o jakich nie ma tutaj mowy wprost, ale które toczą się gdzieś poza światem przedstawionym. Gdzieś poza bohaterem, jego kumplem, poza upojeniami alkoholowymi.
„Disorder i ja” buduje skomplikowaną sieć zależności przeżyć od alkoholu. Nie można oddzielić rzeczywistości od świata, który tworzy się w pijackiej wizji. Ambiwalentne uczucia czytelnika przechodzącego przez kolejne rozdziały, idą w parze z podobnymi odczuciami bohatera względem alkoholu. To pijacka proza, ale proza, której kierunku nie znamy. Może być zaproszeniem do picia, może być również przed piciem przestrogą. Ta niejednoznaczność jest tutaj bardzo istotna. Tak jak nie wiadomo, o co chodzi z doznaniami, nie wiadomo kim naprawdę są dla siebie przyjaciele i po jaką cholerę ciągle piją, nie można jednoznacznie określić charakteru tej książki, a wszystko dodatkowo komplikuje prowokacyjne wyznanie estetyczne bohatera – autora (?) : „Nie obchodzi mnie szum fal, zachód słońca, pożółknięte liście, nie obchodzą mnie czerwone maki, pachnące kwieciem łąki, pełnie księżyca… Wolę patrzeć na pijackie ryje pod sklepem nocnym albo pod samem na Szmulkach, albo na przystanku tramwajowym, albo choćby i w knajpie, przy stoliku, przy barze, gdziekolwiek”. I za tę prawdę wahania, iluzji i niedopowiedzeń jestem winien autorowi browar. Prawdziwy i wyśmienicie smakujący! Taki, którym można się upić.
Gołębiewski udowadnia, że kontestacja literacka bynajmniej nie jest oparta na dynamice, prowokacji, na kwestionowaniu zasad i reguł, ośmieszaniu świata i samego siebie. Kontestacja jest w tej książce rozpaczliwą próbą zwrócenia uwagi na to, jak bardzo chwiejny, niepewny i przerażająco niestabilny może być system przekonań, wierzeń, emocji, uczuć i pragnień. Tak jak bohater poświęca prawie całą życiową energię kombinowaniu, gdzie i za co znowu się napić, tak Gołębiewski w swej rozbuchanej emocjonalnie opowieści daje z siebie wszystko, aby wyrazić prostą prawdę. Nie chcę się kreować na jakiegoś natchnionego interpretatora tej książki (jeszcze sobie autor pomyśli, że piszę o nim po kilku głębszych), ale uważam, iż tę prawdę można wyrazić kilkoma słowami. Buntuję się, bo poszukuję. Poszukuję, bo jestem. Jestem i nie mogę o sobie zapomnieć. Zapomnę, jak się napiję.
No to na zdrowie, Panie Gołębiewski!
Wydawnictwo Jirafa Roja, 2009
Określenie tożsamości głównego bohatera oraz jego przyjaciela Disordera następuje już w pierwszych słowach powieści. Picie lub niepicie taniego wina implikuje przynależność do ulubionego trunku i wyraźnie podkreśla odrębność bohaterów. Pozorną odrębność. Disorder to ja, ja to Disorder – autor manifestuje to od początku do końca. To nie jest opowieść o dwóch szajbusach i alkoholikach, to książka o próbach stawania się na nowo w konfrontacji z inną tożsamością, która tak naprawdę wcale nie jest inna. Tak odbierałem tę książkę od samego początku. To mierzenie się z samym sobą, swoimi lękami, tęsknotami, nadziejami i smutkami. Wszystko w odpychającej scenerii porozwalanych butelek po różnych trunkach i z Polską w tle, która dostaje po tyłku podczas transformacji ustrojowej. Tak, jak w zadek dostaje tytułowa dwójka frajerów, mających za nic triumfalne wejście kapitalizmu do kraju, w którym szeleszczące banknoty szybko wymienione zostają na brzęczące monety, jakie łatwiej wysępić od przechodniów na ulicy.
„Pragnienie doznań, to mnie napędza od dziecka i wiedzie ku zgubie”. Bohater opowieści stale spala się w coraz to nowych doznaniach, których istoty i znaczenia nie chce zgłębiać. Ta książka ociera się o doznania; nie przedstawia ich wprost, a jest przecież taka sensualna, subtelna, delikatna. Każda kolejna emocja, każde następne przeżycie, każda myśl zdradzająca ból i tęsknotę – wszystko zalewają hektolitry alkoholu. Im więcej doznań, tym więcej trunków. Im więcej trunków, tym ciekawszy bieg zdarzeń, o jakich nie ma tutaj mowy wprost, ale które toczą się gdzieś poza światem przedstawionym. Gdzieś poza bohaterem, jego kumplem, poza upojeniami alkoholowymi.
„Disorder i ja” buduje skomplikowaną sieć zależności przeżyć od alkoholu. Nie można oddzielić rzeczywistości od świata, który tworzy się w pijackiej wizji. Ambiwalentne uczucia czytelnika przechodzącego przez kolejne rozdziały, idą w parze z podobnymi odczuciami bohatera względem alkoholu. To pijacka proza, ale proza, której kierunku nie znamy. Może być zaproszeniem do picia, może być również przed piciem przestrogą. Ta niejednoznaczność jest tutaj bardzo istotna. Tak jak nie wiadomo, o co chodzi z doznaniami, nie wiadomo kim naprawdę są dla siebie przyjaciele i po jaką cholerę ciągle piją, nie można jednoznacznie określić charakteru tej książki, a wszystko dodatkowo komplikuje prowokacyjne wyznanie estetyczne bohatera – autora (?) : „Nie obchodzi mnie szum fal, zachód słońca, pożółknięte liście, nie obchodzą mnie czerwone maki, pachnące kwieciem łąki, pełnie księżyca… Wolę patrzeć na pijackie ryje pod sklepem nocnym albo pod samem na Szmulkach, albo na przystanku tramwajowym, albo choćby i w knajpie, przy stoliku, przy barze, gdziekolwiek”. I za tę prawdę wahania, iluzji i niedopowiedzeń jestem winien autorowi browar. Prawdziwy i wyśmienicie smakujący! Taki, którym można się upić.
Gołębiewski udowadnia, że kontestacja literacka bynajmniej nie jest oparta na dynamice, prowokacji, na kwestionowaniu zasad i reguł, ośmieszaniu świata i samego siebie. Kontestacja jest w tej książce rozpaczliwą próbą zwrócenia uwagi na to, jak bardzo chwiejny, niepewny i przerażająco niestabilny może być system przekonań, wierzeń, emocji, uczuć i pragnień. Tak jak bohater poświęca prawie całą życiową energię kombinowaniu, gdzie i za co znowu się napić, tak Gołębiewski w swej rozbuchanej emocjonalnie opowieści daje z siebie wszystko, aby wyrazić prostą prawdę. Nie chcę się kreować na jakiegoś natchnionego interpretatora tej książki (jeszcze sobie autor pomyśli, że piszę o nim po kilku głębszych), ale uważam, iż tę prawdę można wyrazić kilkoma słowami. Buntuję się, bo poszukuję. Poszukuję, bo jestem. Jestem i nie mogę o sobie zapomnieć. Zapomnę, jak się napiję.
No to na zdrowie, Panie Gołębiewski!
Wydawnictwo Jirafa Roja, 2009
Zachęcająca recenzja. Lubię dobre powieści o piciu, do schowka. :-)
OdpowiedzUsuń