Z najnowszą książką Janusza Leona Wiśniewskiego męczyłem się przez kilka dni. Autor zagrywa trochę nie fair z odbiorcami. Oto bowiem mamy do czynienia z prozą bardzo osobistą, swoistym hołdem złożonym nieżyjącej matce, z książką nasyconą emocjami i bardzo osobistą. Jak ją zatem skrytykować? Przecież jest tak prywatna, tak bardzo prawdziwa. I to mi się nie podoba już na wstępie. Że Wiśniewski na emocjach gra i emocjami manipuluje. Literatura bowiem ma emocje budzić, ale one same nie powinny być jej fundamentem. Fundamentem za to tej powieści jest rozbuchane do granic możliwości „ego” autora, który stara się sportretować siebie z każdej możliwej strony, a swoją książką sprawia jedynie wrażenie, iż matka jego, nieżyjąca od 35 lat Irena, wydaje się nieznośną gadułą, przy której doprawdy chyba tylko synowie i trzeci mąż mogli wytrzymać.
Mark Zuckerberg z pewnością zatarłby ręce, albowiem czymś na kształt bohatera książki staje się Facebook. Używając bowiem tego nowoczesnego narzędzia komunikacji, matka Wiśniewskiego prosto z Piekła opowiada synowi o sobie, swym życiu; snuje refleksje o tym, jak wygląda współczesny świat, ale przede wszystkim piekielnie (sic!) nudzi. Dodatkowo nasuwa się pewna myśl natury technicznej, która skłania do wniosku, że chyba tylko moce piekielne pozwalają matce Wiśniewskiego pisać do syna tak długie epistoły, skoro – jak wszyscy wiemy – fejs ma swoje ograniczenia znaków zarówno w wiadomościach prywatnych, jak i tych, które umieszcza się na tablicy użytkownika. Wiem, czepiam się. Autor swoje zdanie o krytykach także wyraża. To niby literaccy impotenci, którzy sami niczego nie napiszą, a innym dogryzają. Taaa… W ten sposób można też powtarzać „mądrości” o tym, że nauczyciele to nieroby, lekarze są łapówkarzami, a policjanci zasługują tylko na to, żeby im „ChWDP” (przez samo h, oczywiście) na murach wypisywać. Wiśniewski w swojej książce pisze praktycznie o wszystkim i mało jest grup zawodowych, sfer, problemów i pojęć, których nie tyka. A jak już tyka to pobieżnie, powierzchownie i niczego mądrego nie wnioskując. „Na fejsie z moim synem” to w gruncie rzeczy dobry usypiacz, choć uczciwie trzeba przyznać, iż momentami jest książką nawet dość zabawną.
Irena Wiśniewska to barwna postać. Przeżyła trzy związki małżeńskie, za życia tańczyła z SS – manami i odmówiła komunistom prześwietlenia jaj! To są drobne grzeszki, bo przecież nie one spowodowały, że znalazła się w piekielnych czeluściach. Niemniej jednak nie smaży się tam w ogniu, a ma dużo wolnego czasu, który stara się zapełnić, pisząc do swego, wciąż jeszcze żyjącego syna. Chce naprawić wielki błąd. „Opowiedzieć Ci wielu rzeczy za życia nie zdążyłam z przeoczenia, z zaniedbania, z zaniechania lub – najczęściej – z tej śmiesznie naiwnej, ale głębokiej wiary mojej, że będę żyć wiecznie, więc zawsze jeszcze zdążę”. Okazuje się, iż nie zdążyła, ale teraz, po latach, może ogarnąć zarówno przeszłość jak i nawiązywać do tego, co ostatnimi czasy się z ludźmi i światem podziało. A Piekło jej niestraszne tak jak wszystkim Polakom, bo przecież ono bardzo polskie z natury, swojskie prawie, odczuwalne za życia na każdym kroku. Polskość też jest jedną z kwestii, o których Wiśniewska chce opowiadać i mówi sporo. „Polskość mnie ciągle kręci. Jest pociągająca, atrakcyjna i ciekawa ogromnie”. Może gdyby do niej się tylko ograniczyła, ciekawa byłaby ogólnie ta książka. A nie jest. Przypomina symboliczny wielki gar, do którego wrzucono tysiące słów, żeby ugotować w zamierzeniu wyborny wywar dla czytelników, a wyszła potrawa nie tyle niesmaczna, co pozbawiona chyba jakichkolwiek właściwości.
Wiśniewski ustami nieżyjącej matki wypowiada się o Bogu i religii. Bóg był kiedyś bardzo samotny i stworzył wokół siebie życie, po czym za jakiś czas złapał się za głowę i swego czynu pożałował. Podobno wcale nie trzeba ćpać, żeby poczuć jego obecność, ale poczucie to wiąże się z tak wieloma różnymi odczuciami, że doprawdy trudno ten cały boski świat pojąć. Poznamy nawet ideę iBoga, dopasowaną do współczesności. Poczytamy o jego synu Jezusie, niedoścignionym celebrycie, który – gdyby tylko mógł – biłby swym profilem na fejsie rekordy popularności. Dodatkowo dowiemy się, że Bóg chyba nienawidzi kobiet, że Biblia jest seksistowska i że najlepszym antidotum na boskie niedoskonałości jest genetyka, biologia i biochemia, a także wielkie i ponadczasowe DNA.
Co jeszcze? Poczytamy o bogonach, neutrino, rozważania o Dawkinsie i ateizmie (niczego doprawdy nowego nie wnoszące). Po raz kolejny Wiśniewski pokaże swe antyamerykańskie oblicze, pobajdurzy trochę o żywotach mieszkańców Piekła (a są tam przecież i Hitler, i Wyspiański, i bin Laden, i Marylin Monroe oraz wielu znanych intelektualistów), ale przede wszystkim snuć będzie historie rodzinne z sobą w roli głównej. Bo choć matka pisze, że synek jest gruby i brzydki, to przecież wyjątkowy. Tę wyjątkowość mamy dostrzegać w prawie każdym akapicie. Omijając setki tych, które są zupełnie niepotrzebnymi dygresjami o tym, o czym Wiśniewski albo nie ma zielonego pojęcia, albo próbuje stworzyć wrażenie, że jest ekspertem. Jest. Ekspertem od męczenia czytelnika. W tej książce wyjątkowego, bo umocnionego przestawną składnią, której czytanie po kilkudziesięciu stronach zaczyna być irytujące.
Może i jest to najbardziej osobista książka w dorobku autora. Może i dzięki niej w jakiś sposób powalczył z pustką po stracie ukochanej matki. Może. Tylko po co to wszystko tak pakować w słowa, które niosą ze sobą naprawdę niewiele? Gwarantują za to ziewanie i pewność, że takiego rozmówcy na Facebooku jakim jest Irena Wiśniewska, nikt o zdrowych zmysłach raczej nie mógłby znieść.
Wierzę, że Janusz Leon Wiśniewski bardzo kochał swą matkę i był do niej przywiązany. Wierzę, że i ona darzyła go wielką miłością. Nie wierzę natomiast, iż jego nowa powieść jest literaturą. Wiśniewski pobawił się w publicystę, lichego felietonistę. Zupełnie niepotrzebnie wykorzystał do tego pamięć o tej, która nieba by mu uchyliła, choć w piekle ją umieścił…
Wydawnictwo Wielka Litera, 2012
Mark Zuckerberg z pewnością zatarłby ręce, albowiem czymś na kształt bohatera książki staje się Facebook. Używając bowiem tego nowoczesnego narzędzia komunikacji, matka Wiśniewskiego prosto z Piekła opowiada synowi o sobie, swym życiu; snuje refleksje o tym, jak wygląda współczesny świat, ale przede wszystkim piekielnie (sic!) nudzi. Dodatkowo nasuwa się pewna myśl natury technicznej, która skłania do wniosku, że chyba tylko moce piekielne pozwalają matce Wiśniewskiego pisać do syna tak długie epistoły, skoro – jak wszyscy wiemy – fejs ma swoje ograniczenia znaków zarówno w wiadomościach prywatnych, jak i tych, które umieszcza się na tablicy użytkownika. Wiem, czepiam się. Autor swoje zdanie o krytykach także wyraża. To niby literaccy impotenci, którzy sami niczego nie napiszą, a innym dogryzają. Taaa… W ten sposób można też powtarzać „mądrości” o tym, że nauczyciele to nieroby, lekarze są łapówkarzami, a policjanci zasługują tylko na to, żeby im „ChWDP” (przez samo h, oczywiście) na murach wypisywać. Wiśniewski w swojej książce pisze praktycznie o wszystkim i mało jest grup zawodowych, sfer, problemów i pojęć, których nie tyka. A jak już tyka to pobieżnie, powierzchownie i niczego mądrego nie wnioskując. „Na fejsie z moim synem” to w gruncie rzeczy dobry usypiacz, choć uczciwie trzeba przyznać, iż momentami jest książką nawet dość zabawną.
Irena Wiśniewska to barwna postać. Przeżyła trzy związki małżeńskie, za życia tańczyła z SS – manami i odmówiła komunistom prześwietlenia jaj! To są drobne grzeszki, bo przecież nie one spowodowały, że znalazła się w piekielnych czeluściach. Niemniej jednak nie smaży się tam w ogniu, a ma dużo wolnego czasu, który stara się zapełnić, pisząc do swego, wciąż jeszcze żyjącego syna. Chce naprawić wielki błąd. „Opowiedzieć Ci wielu rzeczy za życia nie zdążyłam z przeoczenia, z zaniedbania, z zaniechania lub – najczęściej – z tej śmiesznie naiwnej, ale głębokiej wiary mojej, że będę żyć wiecznie, więc zawsze jeszcze zdążę”. Okazuje się, iż nie zdążyła, ale teraz, po latach, może ogarnąć zarówno przeszłość jak i nawiązywać do tego, co ostatnimi czasy się z ludźmi i światem podziało. A Piekło jej niestraszne tak jak wszystkim Polakom, bo przecież ono bardzo polskie z natury, swojskie prawie, odczuwalne za życia na każdym kroku. Polskość też jest jedną z kwestii, o których Wiśniewska chce opowiadać i mówi sporo. „Polskość mnie ciągle kręci. Jest pociągająca, atrakcyjna i ciekawa ogromnie”. Może gdyby do niej się tylko ograniczyła, ciekawa byłaby ogólnie ta książka. A nie jest. Przypomina symboliczny wielki gar, do którego wrzucono tysiące słów, żeby ugotować w zamierzeniu wyborny wywar dla czytelników, a wyszła potrawa nie tyle niesmaczna, co pozbawiona chyba jakichkolwiek właściwości.
Wiśniewski ustami nieżyjącej matki wypowiada się o Bogu i religii. Bóg był kiedyś bardzo samotny i stworzył wokół siebie życie, po czym za jakiś czas złapał się za głowę i swego czynu pożałował. Podobno wcale nie trzeba ćpać, żeby poczuć jego obecność, ale poczucie to wiąże się z tak wieloma różnymi odczuciami, że doprawdy trudno ten cały boski świat pojąć. Poznamy nawet ideę iBoga, dopasowaną do współczesności. Poczytamy o jego synu Jezusie, niedoścignionym celebrycie, który – gdyby tylko mógł – biłby swym profilem na fejsie rekordy popularności. Dodatkowo dowiemy się, że Bóg chyba nienawidzi kobiet, że Biblia jest seksistowska i że najlepszym antidotum na boskie niedoskonałości jest genetyka, biologia i biochemia, a także wielkie i ponadczasowe DNA.
Co jeszcze? Poczytamy o bogonach, neutrino, rozważania o Dawkinsie i ateizmie (niczego doprawdy nowego nie wnoszące). Po raz kolejny Wiśniewski pokaże swe antyamerykańskie oblicze, pobajdurzy trochę o żywotach mieszkańców Piekła (a są tam przecież i Hitler, i Wyspiański, i bin Laden, i Marylin Monroe oraz wielu znanych intelektualistów), ale przede wszystkim snuć będzie historie rodzinne z sobą w roli głównej. Bo choć matka pisze, że synek jest gruby i brzydki, to przecież wyjątkowy. Tę wyjątkowość mamy dostrzegać w prawie każdym akapicie. Omijając setki tych, które są zupełnie niepotrzebnymi dygresjami o tym, o czym Wiśniewski albo nie ma zielonego pojęcia, albo próbuje stworzyć wrażenie, że jest ekspertem. Jest. Ekspertem od męczenia czytelnika. W tej książce wyjątkowego, bo umocnionego przestawną składnią, której czytanie po kilkudziesięciu stronach zaczyna być irytujące.
Może i jest to najbardziej osobista książka w dorobku autora. Może i dzięki niej w jakiś sposób powalczył z pustką po stracie ukochanej matki. Może. Tylko po co to wszystko tak pakować w słowa, które niosą ze sobą naprawdę niewiele? Gwarantują za to ziewanie i pewność, że takiego rozmówcy na Facebooku jakim jest Irena Wiśniewska, nikt o zdrowych zmysłach raczej nie mógłby znieść.
Wierzę, że Janusz Leon Wiśniewski bardzo kochał swą matkę i był do niej przywiązany. Wierzę, że i ona darzyła go wielką miłością. Nie wierzę natomiast, iż jego nowa powieść jest literaturą. Wiśniewski pobawił się w publicystę, lichego felietonistę. Zupełnie niepotrzebnie wykorzystał do tego pamięć o tej, która nieba by mu uchyliła, choć w piekle ją umieścił…
Wydawnictwo Wielka Litera, 2012
To jakaś porażka. Nigdy za tym pisarzem nie przepadałam, ale teraz przeszedł chyba samego siebie w żenujących pomysłach. Smutne.
OdpowiedzUsuńNo, coz, mialam przeczucie, ze to jest cos takiego... aczkolwiek nie wiedzialam, ze az tak straszne ;-)))).
OdpowiedzUsuńPrzeczytalem dwie i pol ksiazki Wisniewskiego. Czytajac zapowiedz ostatniej pozycji na pewno ja zakupie przy najblizszej okazji. A kupie ja WLASNIE dla jego osobistych wynurzen.
OdpowiedzUsuńCo do autora krytyki- zauwazam, ze i Pan we wlasnym komentarzu i to w wielu zdaniach stosuje szyk przestawny tak bardzo ode niego sie odzegnujac:))
Zatem- niech kociol garnkowi nie przygania!
Zycze Wisniewskiemu sukcesow w sprzedazy i jestem zaciekawiony nowa ksiazka.
Serdecznie pozdrawiam z Niemiec
Jonatan
Oleńko, faktycznie smutne...
OdpowiedzUsuńCzas odnaleziony, może nie jest tak strasznie, ale dobrą lekturą ta książka nie jest.
Anonimowy czytelniku, czyż naprawdę nie zauważyłeś, że przestawny szyk stosuję, ironizując ze sposobu pisania Wiśniewskiego? Przecież to tak czytelne się wydaje...
Od jakiegoś czasu przechodzę obok ogromnej reklamy tej książki.Nie czytałam nowej powieści Pana Wiśniewskiego (Samotność w sieci zupełnie mi wystarczyła), ale jak zobaczyłam na tejże reklamie zajawkę "Dlaczego umarłaś mamo. Tak się nie robi"... to już wiedziałam czym to pachnie... ewidentne żerowanie na dość płytkich emocjach i dodatkowo na modnym Facebooku. Tak się nie robi, Panie Wiśniewski... Powyższa recenzja potwierdza moje przypuszczenia. Aż podziwiam jej Autora, że poświecił jej tyle miejsca. W jakiejś kobiecej gazecie natomiast widziałam recenzję dość pochlebną z 4 gwiazdkami..
OdpowiedzUsuńBeata Januszkiewicz
podtytulem.blox.pl
Właśnie przeczytałam tę książkę i niestety muszę się w całej rozciągłości zgodzić z recenzją... Z tej książki wylewa się pretensjonalność, dla mnie to był słowotok o niczym. A emocji żadnych przy jej czytaniu nie doświadczyłam - poza irytacją oczywiście.
OdpowiedzUsuńPanie Jarku,zgadzam sie z Panem,a teraz odchodzac juz od nudnego Wisniewskiego chcialabym Pana zapytac o Baranka Moora,bo mnie porwalo totanie...pozdrawiam Pana serdecznie:)A.
OdpowiedzUsuńJuż dwa razy zabierałam się za czytanie i dwa razy skończyło się to po prostu zaśnięciem. Książka o wszystkim i o niczym... I niestety nie jestem w stanie jej na razie strawić.
OdpowiedzUsuńJest to absolutna masakra książkowa,niestrawna nawet dla dotychczasowych fanów autora.
OdpowiedzUsuńUpajam się każdą Twoją recenzją, nie czytałam tej książki i pewnie nie przeczytam, jednak każda Twoja recenzja jest napisana w tak interesujący sposób że, z niecierpliwością czekam za kolejnymi.No i również muszę nadmienić że, dzięki Twojemu wnikliwemu podchodzeniu do każdego tytułu, mam wybór ,już znalazłam dla siebie kilka wartych przeczytania książek. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńmasz jeszcze problemy ze snem Jarku?
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńA mnie książka zachwyciła:))
OdpowiedzUsuńAnna