Książka Grzegorza Kozery wkurzy Cię do żywego! Autor ośmiesza polskość, a może raczej polaczkowatość, drwi sobie z Niemców i Austriaków, najchętniej dołączyłby do mścicieli mordujących tych, którzy kiedyś zabijali Żydów i uważa, że wszystko wie najlepiej. „Droga do Tarvisio” to bardzo przewrotna opowieść. Kiedy pomyślisz, że nóż Ci się w kieszeni otwiera, gdy to czytasz; że najchętniej łupnąłbyś czymś autora; że to książka chwilami prostacka (mistyczny kontakt ze Sztuką wyrażony jest w zdaniu „kurwa, ja pierdolę”); że nie zniesiesz już egocentrycznych wywodów hipochondryka i jeszcze gorszej wersji Adasia Miauczyńskiego, uważaj. Dałeś się wywieść w pole i nie czytasz Kozery między wierszami. Otrzymujemy przecież doskonale zlepioną z polskich lęków, fobii, kompleksów i smutków prawdziwą, bolesną i uczciwie napisaną książkę o tym, że nie można kochać tylko siebie, nie można żyć jedynie z samym sobą i niemożliwe jest, by być szczęśliwym, skoro nie rozumie się pełni tego szczęścia i wciąż natrętnie przywołuje w myślach kobietę swego życia, która nadaje szczęściu sens.
W życiu narratora nie tak miało być, jak się stało. Oj, nie tak. Przeżył liczne, burzliwe związki z kobietami i kiedy po pięciu latach kolejnego zorientował się, że to chyba ta jedyna i wymarzona, obiekt jego autentycznych westchnień mówi mu, że to koniec. Chyba tak naprawdę nigdy nie było początku u boku Matyldy, ale bohater „Drogi do Tarvisio” uważa, że kończy się jego świat. Jedynym możliwym posunięciem jest samotna podróż przez Europę. Ta, która miała odbyć się z Mat u jego boku, odbywa się natomiast przede wszystkim z jej duchem i złudnym spojrzeniem, które nie chce zniknąć z lusterka, gdzie widać mijaną właśnie drogę.
Podróżowanie jest dla bohatera poznawaniem samego siebie. Swoich mrocznych myśli, z którymi nie powinien się z nikim dzielić, bo są niepoprawne politycznie i w każdy inny sposób także. Tymczasem my, czytelnicy, musimy znieść go za kierownicą i poczytać o tym, o czym roi sobie podczas samotnej podróży w głąb samego siebie. Ani dla niego, ani dla nas nie będzie to podróż lekka i przyjemna. Ważny będzie jej koniec, ale i to, co rozgrywa się w międzyczasie, po drodze. Kozera tworzy prozę mglistą, niejednoznaczną i niełatwą do sklasyfikowania, ale przede wszystkim opowiada o świecie w taki sposób, że trudno doprawdy pojąć, czy mamy tego świata żałować, czy też rozczulić się nad tym, który o nim opowiada.
Wstyd mu za to, że jest Polakiem. Gdy widzi na krakowskich ulicach fantasmagoryczny pochód udręczonych żołnierzy. Gdy na czeskiej autostradzie spotyka się z szalonymi pielgrzymami, którzy podążają do Rzymu na uroczystość beatyfikacji Jana Pawła II, wprawiając w osłupienie stróżów prawa kraju bez Boga, gdzie wszyscy mają wiedzieć, że rozmodlone, rozśpiewane i oplakatowane towarzystwo to Polacy, a Polska jest tam, gdzie oni sami się znajdują. Kiedy jeszcze mu wstyd? Gdy polska wycieczka w Wiedniu orientuje się, iż jest Polakiem i go przegania, bo to oni zapłacili przewodnikowi i nikt inny słuchać go nie będzie. Kiedy w Tarvisio słyszy utyskiwania Jadzi, że się obkupić nie mogła, a potem złowrogi warkot jej partnera, kiedy orientuje się, że obok stoi i słucha ich rozmowy inny Polak.
Wstyd to jednak nic wielkiego, gorsza jest zawiść i nienawiść. A nasz samotny podróżnik nienawidzi przede wszystkim Niemców. „Za Hitlera, szwargoczący język, bekanie przy stole, wrzaski i rżenie w miejscach publicznych, za to, że przegrali wojnę, lecz naprawdę ją wygrali i są najbogatszym państwem Europy”. Dostaje się też Austriakom za nieskazitelnie czyste toalety i brudne sumienia, które pozwalają im na to, by przez lata przymykać oczy na Fritzlów i jemu podobnych. Miejscami, gdzie narrator czuje się w miarę komfortowo są Praga i Padwa. Ta pierwsza dokładnie zaplanowana na trasie wycieczki, oczekiwana i wytęskniona. Ta druga pojawia się w planach całkiem przypadkowo albo może tylko odnosimy takie wrażenie. Przecież to ma być tytułowa droga do Tarvisio, a nie do Padwy. Okazuje się, że naprawdę niewiele możemy przewidzieć, czytając Grzegorza Kozerę, ale to przede wszystkim największy atut jego prozy.
Bo przecież sentymentalne wędrówki po Pradze, ciepłe wspomnienia Mat, wrażliwość na piękno obrazów w wiedeńskiej galerii czy świadectwa tego, że mamy do czynienia z bardzo czułym i zranionym facetem w innym jednak świetle stawiają nam głównego bohatera. Kim jest naprawdę? Co sam sobie chce udowodnić? I jaki naprawdę sens ma jego podróż w pojedynkę, z duchem ukochanej na tylnym siedzeniu? Myślę, że „Droga do Tarvisio” to specyficzna, literacka gra. Książka, podczas czytania której można zgubić trop. Opowieść zaskakująca do ostatniej strony i książka mało pokorna – zarówno wobec swego autora, jak i jego czytelników.
Wydawnictwo Dobra Literatura, 2012
Łał, aleś napisał! :)) łał!
OdpowiedzUsuńraczej odpuszczę.
OdpowiedzUsuńniesłusznie, bo odpuszczając dużo jednak stracisz. Jestem w trakcie czytania i uzależniłam się od tej opowieści
OdpowiedzUsuń