Myślę, że chwytliwy tytuł
książki wydanej w momencie, w którym śmiejemy się z wizji rychłej apokalipsy,
lecz po cichu też zastanawiamy, czy faktycznie 21 grudnia przestanie istnieć
nasz świat, to jedyne, co ją chwilowo ratuje i nie powoduje, iż przejdzie
niezauważona. Kolejna młoda pisarka po Mirosławie Nahaczu i Dominice
Ożarowskiej płodzi rzecz mogącą uchodzić za swoisty manifest pokoleniowy; nie
ma w nim jednak tyle marazmu, co w twórczości wyżej wymienionych, bo „Koniec
świata” to opowieść bardziej sentymentalna, ciepła, prywatna i zanurzona w
doświadczeniach, które chciałoby się ożywić. I choć piękny wydaje się świat lat
dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy można było sępić pieniądze od rodziców,
upajać się podróżą w kolejowej toalecie, podniecać istambulskim koncertem Spice
Girls, wstawać dopiero w południe, a nawet świętować noc sylwestrową na plaży w
samym środku lata, opowiadając o nim Daria Porębiak naprawdę nie ma niczego
ciekawego do powiedzenia. Dodając jeszcze niechlujność edytorską, gdzie
literówki i błędy interpunkcyjne mnożą się na potęgę (mam nadzieję, że to nie
jest celowe, bo celu tegoż zabiegu nie rozumiem), czas poświęcony „Końcowi
świata” jest generalnie czasem straconym. Tak jak lata, do których próbują
wrócić bohaterowie tej książki.
Darek jest synem życiowo
zaradnych rodziców. Ojciec to lekarz, matka jest pedagogiem. Darek tymczasem
cierpi na chroniczne lenistwo. Studiuje w jakiejś prywatnej wyższej szkole
kogoś tam i zbytnio nie przejmuje się tym, że któregoś dnia jego legitymacja
studencka traci ważność, a on sam status kogokolwiek, bo skoro nie jest już
studentem, to kim? Adę natomiast poznajemy głównie dzięki retrospekcjom –
opisom szalonych czasów podstawówki, fascynacji muzyką, pierwszymi
kapitalistycznymi nowinkami i charyzmatyczną Lolą, którą Ada podziwia i
jednocześnie ma w głębokiej pogardzie. Darek to wędrownik – outsider,
prowincjonalny Odyseusz. Zagląda do miejscowości Przydwory, gdzie spędza
wieczór z rówieśnikami przy eurodance, lekturze „Popcornu” i grze Super Mario.
Pojawia się w Magnuszewie, by tam poznać bohatera bez cech szczególnych, ale
naznaczonego śmiercią matki, której skończył się nagle program telewizyjny i
życie w fotelu. Adek to taki chłopak bez właściwości jak Wojtek – kierowca
tira, który będzie woził Darka po Polsce i nie tylko. Adek chce zapomnieć o
marazmie życia i nijakości zgonu rodzicielki. Wojtek chce zatrzeć zło, jakie
wyrządził jego wuj – przestępca. Darek przyciąga takie osobowości pozornie bez
żadnych cech szczególnych. Sam niczym się nie wyróżnia, a jego myśli i
działania są tak samo chaotyczne, jak chaotyczna jest narracja „Końca świata”,
która do ostatniej kropki zmierza naprawdę z wielkim trudem.
Koniec świata bohaterów
Darii Porębiak to koniec życia sielankowego i pozbawionego obowiązków. Co ich
czeka potem? „(…) Trzeba będzie radzić sobie z dorosłym życiem, trzeba będzie
umieć posługiwać się komputerami, Internetem i mówić po angielsku, zdobywać
prestiż, uznanie, realizować cele, po czym zatrudnić się w korporacji i założyć
rodzinę”. Rok 1997 ma być rokiem przełomowym. Później nie będzie już nic i nie
trzeba będzie wbijać się w gorset dorosłości. Tymczasem ważne są smaki,
zapachy, marki, produkty i wszelkie fetysze lat dziewięćdziesiątych jak
telefony Alcatela, triumf disco polo czy tandeta sprzedawana na plaży, by mieć
za co zjeść, wypić, a potem się porzygać.
Zadajmy sobie pytanie o to,
co oferuje nam proza Porębiak. Opis tego, co mogliśmy oglądać w teledysku do
„Coco Jambo”? Opowieść o dzikich tłumach w wagonie kolejowym? Wspomnienie smaku
gum Turbo? Wizję wciąż działającego gazownika – gwałciciela, o którym swego
czasu trąbił „Super Express”? A może samo zwrócenie uwagi, że w młodości
wszystko jest inne, piękne i pozbawione odpowiedzialności? „Koniec świata” to
taka przeciętna książka o przeciętnych nastolatkach z lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia. Próbuje jakoś umiejscowić się między tym, co było, a tym,
co jest teraz. Nieprzypadkowo we wstępie zestawiony jest komunistyczny relikt
przeszłości, czyli bar mleczny Grażyna z migocącymi i wabiącymi dzisiejszych
młodych oraz wolnych Złotymi Tarasami. Chciałoby się wierzyć, że autorka
próbuje oddać stan niepokoju, lęku i pewności, że nicość jest lepsza niż
nadchodzący czas i że to jakoś ma się do współczesności, w której wielu nie
może spać z powodu przepowiedni Majów.
Jest to niewątpliwie podróż
w czasie do miejsc i ludzi, których już nie ma. Wszystko zmieniło kształt. Nie
da się wrócić do tego, co bezpowrotnie minęło. Dawno temu nastąpił pewien
ważny, acz niedostrzeżony powszechnie prywatny koniec świata. Pokoleniowy. Truizmy
głoszę? Po prostu wskazuję, o czym pisze autorka „Końca świata”.
Daria Porębiak próbuje
wykrzesać z przeszłości coś, o czym chciałaby napisać tak, jak nikt inny przed
nią. Świat sprzed małej apokalipsy tamtych lat został już wielokrotnie zlustrowany
i wykorzystany w dużo ciekawszych narracjach niż „Koniec świata”, w którym nie
ma właściwie niczego, co pozwoliłoby zasugerować, iż autorka ma potencjał i
może kiedyś wyda coś po prostu ciekawego. Szkoda, że po raz kolejny w ciągu
ostatnich lat młody polski twórca zabiera głos, nie bardzo wiedząc, co chce
powiedzieć i czy to, co ma do powiedzenia, zainteresuje kogoś więcej niż
bliższych i dalszych znajomych, którzy po prostu pogratulują wydania książki.
Wydawnictwo Lampa i
Iskra Boża, 2012
czyżby Lampie brak ostatnio iskry bożej?
OdpowiedzUsuńNiemniej widzę potencjał sprzedażowy w tej książce. W końcu pokolenie, którego młodość przypada na lata 90. właśnie zaczęło nieźle zarabiać w korporacjach i założyło rodziny. To czas na pierwszy mini kryzys, w którym człowiek wyidealizuje swoje beztroskie lata i doceni wszystko, co może mu o nich przypomnieć. :)
OdpowiedzUsuńMoże ta powieść, to taka próba - jak przetrwa świat, to wtedy autorka wykreuje coś bardziej interesującego?
OdpowiedzUsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń