Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 14 sierpnia 2013
Liczba stron: 240
Tłumacz: Szymon Żuchowski
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Portret depresji
Depresja niejedno ma imię. W
debiutanckiej powieści Rebecca Hunt nazywa ją Panem Chartwellem. Symboliczny
zabieg animizacji stanu psychicznego prowadzącego do rozstroju, a nawet dużo
większej tragedii, nie tyle jest nowatorski, co zgrabnie przedstawiony i każący
zastanawiać się nad istotą cierpienia duchowego w kontekście tego wszystkiego,
co tytułowy Chartwell zabiera bohaterom. Winston Churchill, jeden z nich
właśnie, już za swojego życia określał depresję mianem czarnego psa. Hunt to
wykorzystała i uczyniła z postaci psa klucz interpretacyjny do swej zagadkowej
chwilami, ale i nad wyraz czytelnej książki o walce z samym sobą.
Bo walkę tę prowadzi nie
tylko sam Churchill, którego poznajemy tuż przed dniem, w którym oficjalnie
przejdzie na emeryturę, ale także wycofana i samotna bibliotekarka Esther
Hammerhans, do której drzwi któregoś dnia puka specyficzny gość, proponując
zawrotną sumę tysiąca funtów za wynajem na krótki okres czasu pokoju, jaki…
przybyły już dobrze zna, gdyż wcześniej w nim bywał. Wielki polityk u kresu swego życia zawodowego i zamknięta w sobie
kobieta, która niebawem obchodzić będzie smutną, drugą rocznicę śmierci męża –
tych dwoje połączy nie tylko tytułowa postać. Hunt umieszcza akcję w pięciu
lipcowych dniach 1964 roku, umiejętnie budując napięcie tak, że powstaje dramat
zmierzający do finału z jednej strony przewidywalnego, z drugiej zaś
zaskakującego, bo zasadniczo zmieniającego wiedzę, jaką nabywamy o bohaterach.
Pan Chartwell fascynuje Esther i jednocześnie budzi w niej
odrazę. Zamknięta w swej wiecznej żałobie i odrętwieniu, postanawia przyjąć pod
swój dach lokatora, który zamieszka w dawnym gabinecie nieżyjącego Michaela,
jaki został naprędce przerobiony na pokój gościnny. Co najmniej zaskoczona
wydaje się faktem, iż jedynym kandydatem do wynajmu jest wielki czarny pies, który stoi na dwóch tylnych łapach,
nalewa sobie herbaty, gawędzi przyjaźnie i enigmatycznie zaznacza ledwie, kim
jest i skąd się wziął. Czarny Pat – bo
tak się później każe nazywać – dość szybko zamienia domowe życie Esther w
koszmar. Jakby do tej pory nie było w nim znamion czegoś koszmarnego, naznaczenia
odejściem nieoczekiwanym kogoś, z kim miało się być do śmierci. Śmierć
przychodzi nagle i jest niewytłumaczalna, chociaż Esther z czasem zacznie
rozumieć, co wydarzyło się z Michaelem; stanie się tak, gdy pozwoli Czarnemu
Patowi wejść w jej życie, jej przeżycia i świat, jaki szczelnie zamknęła przed
wszystkimi z zewnątrz, nawet przed najbliższą przyjaciółką Beth. Ta zaś chce
ponownie zeswatać Esther, by żyło jej się lepiej i by ponownie mogła cieszyć
się życiem.
Tymczasem bibliotekarka
pogrąża się w coraz większej rozpaczy. Obecność Czarnego Pata burzy jej życie.
Pies wdziera się tam, gdzie nie wolno mu dotrzeć i zmusza do spoglądania w głąb
siebie, by przywoływać przyszłość i dręczyć. Kim jest ta enigmatyczna postać?
Brzmi złowrogo, kiedy mówi: „Jestem
beczką soli w oku, belką pod paznokciem”. Pan Chartwell to kumulacja zła, lęków, zdradliwych urojeń i czegoś, co
przygnębia na tyle, że nie chce się oddychać, nie chce się żyć. W chwilach,
kiedy nie towarzyszy Esther, przebywa tam, gdzie odchodzący na emeryturę
polityk musi zmierzyć się ze świadomością, że oto żegna się ze wszystkim tym,
co było treścią jego życia. A w życiu Churchilla czarny pies obecny jest od
dawna. Wydaje się dręczyć kogoś zupełnie bezsilnego, ale nie jest tak do końca,
bo Churchill ma świadomość, że w pewnym stopniu panuje nad nieproszonym
zwierzęcym gościem. Mając 89 lat, przyzwyczaił się już do jego towarzystwa.
Gardzi nim, ale nie jest w stanie pozbyć się go skutecznie, pożegnać na zawsze,
przegonić tak, by nie powracał. Im skuteczniej Churchill broni się przed
Czarnym Patem, tym silniej oddziałuje on na Esther, która bezwolnie poddaje się
melancholii, zobojętnieniu i rozmyślaniom o przeszłości; tej mrocznej, bo wciąż
niewyjaśnionej i tej, gdzie szczęście splotło się z tragedią, jakiej być może
Esther mogła zapobiec, ale świadomość tego dociera do niej dopiero po dwóch
latach osamotnienia.
Pan
Chartwell jest dość czytelną figurą tej opowieści. Każdy zmagający się z
depresją lub jej epizodami walczy z nieproszonym gościem, który chce zawładnąć
całkowicie nie tyle przestrzenią, co umysłem naznaczonym chorobą i cierpieniem.
Różne
są drogi radzenia sobie z czarnym psem u Hunt. Intrygująca może być powstająca
zależność między bibliotekarką a politykiem, kiedy uświadomimy sobie, jakie zło
wyrządza w ich życiu Czarny Pat. Oboje walczą, ale przeciwnik nie ustępuje. W
ciągu kilku dni jest w stanie dokonać spustoszenia w domu i w psychice
bezbronnej kobiety. Od wielu lat usiłuje osiągnąć efekt chaosu w uporządkowanym
życiu Churchilla, ale tutaj trafia na przeciwnika twardego i zdeterminowanego,
by walczyć o sobie. Latami, często bez przekonania, zwykle w samotności. Nie
zawsze. Jednak brzemię, jakie tkwi w czarnym psie, to przede wszystkim brzemię
egzystencji zaburzonej i uwarunkowanej niezidentyfikowanym lękiem. Takim, który
może zabić jak ostre kły Chartwella, jakimi może szybko uśmiercić ofiarę, ale
woli patrzeć na jej powolną agonię.
Rebecca
Hunt napisała interesującą rozprawę na temat trudów życia z depresją. Pojawia
się jednak wątpliwość, ponieważ można odnieść wrażenie, iż brytyjska autorka
trywializuje problem; jej analizie stanów depresyjnych brakuje psychologicznej
głębi i wiarygodności. W sposób dość oczywisty pokazuje, kto z
zewnątrz może zapobiec rozwojowi choroby i jakie to może mieć konsekwencje dla
tego, który nie ma siły już walczyć. Hunt nie pisze o depresji niczego ponad
to, co oczywiste. I tym deprecjonuje wartość tej dość ciekawie przecież
skonstruowanej fabuły. Przedstawia rozwiązania podręcznikowe, gotowe
scenariusze przebytych wielokrotnie walk, z których wyłuskuje tylko to, co
wyraźnie dystynktywne, nie wnikając głębiej w istotę zaburzeń o charakterze
depresyjnym. Należałoby to chyba zrobić, kiedy bohaterem książki czyni się
jedną z ważniejszych postaci historycznych Wielkiej Brytanii, która przez całe
życie zmagała się z demonem depresji. I nie mogła od niej się uwolnić. „Pan Chartwell” to przyzwoicie napisana
narracja, ale książka o czymś, co nie zostaje ani dobrze nazwane, ani też
trafnie opisane. Ot, garść truizmów na temat mroków ludzkiej psychiki,
tyleż niezbadanych, co przede wszystkim domagających się kolejnych definicji.
Hunt daje podręcznikową,
klasyczną definicję depresji. Nie wychodzi poza nią. Marnuje potencjał
interesujących historii, które toczą się symultanicznie i nawet łącząc je, nie
dochodzi do żadnych odkrywczych rozwiązań fabularnych. Ani też takich, które
zaintrygowałyby czytelnika tak, jak choćby opis pierwszych chwil Pana
Chartwella w domu Esther Hammerhans. Warto przeczytać debiut Hunt, bo czyta się
to naprawdę dobrze, ale czy tylko o to miało chodzić w tej przewrotnej
opowieści o mrokach naszej duszy?
Dawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń