Wydawca: Czarne
Data wydania: 5 listopada 2013
Liczba stron: 128
Oprawa: twarda lakierowana
Cena det: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Bardziej mieć go w sobie…
Wszędzie zmarłych jest
więcej niż żywych. Na szczecińskim Cmentarzu Centralnym, jednej z największych
nekropolii Europy, liczba tych pierwszych niebawem przewyższy drugich. Tam
swoje miejsce w skromnej urnie znalazł ojciec Ingi Iwasiów. Jemu, ale chyba
sobie także pisarka poświęca pisany szybko i kompulsywnie notatnik żałoby. Spisane zostało tyle, ile powinno zostać
zapamiętane, ujawnione innym. Reszta jest pewnie milczeniem albo – nie
nadużywając górnolotnych fraz – przeżyciem jednostkowym, poza które autorka
nigdy nie wyjdzie. Mimo tego, iż „Umarł mi” napisano w pośpiechu, powinno
się tę publikację czytać powoli, z rozwagą. Z jednej strony pojawia się podziw,
bo to rozważania, które innym mogą pomóc w porządkowaniu chaosu nie do opanowania
po śmierci ich bliskich; mają przecież pewien rys uniwersalny, kiedy metafizykę
próbuje się zastąpić pragmatyką i na odwrót. Z drugiej strony przy lekturze
towarzyszy konsternacja. Jakże to tak? Można w ten sposób? Nie za śmiałe to?
Niebezpieczne, bo odbierające istnienie bólu w sferze osobistych doznań czasem
nie do zniesienia? Tak czy owak – „Umarł mi” to świadectwo żałobnej odwagi.
Mierzenia się z zagadką oczywistości śmierci i zapamiętywania tego, co winne
być zapamiętania mimo wszystko. To
książka, dzięki której zmarły ojciec pozostaje może bardziej trwale w córce. Bo
przecież – jak pisze Iwasiów już na wstępie - „(…) skoro umarł, muszę jeszcze bardziej mieć go w sobie”.
30 czerwca 2012 roku stał
się dniem daty granicznej. Świat się nie zatrzymał, nic się wokół nie zmieniło.
Jedyne, z czym trzeba było sobie poradzić, to nagłe odejście. Jedyne? Przecież
wraz z tym ujawnia się mikrokosmos emocji i uczuć, na wyrażenie których nie ma
się śmiałości bądź odwagi w uporządkowanym życiu ważnych spraw. Trudniej
przeżyć coś, z czym pozostaje się samemu – bez względu na to, ile osób cierpi
wokół i ile z nich deklaruje współodczuwanie tego cierpienia. Trzeba rozliczyć
się jakoś samemu ze sobą. „Umarł mi” być może ma temu służyć. Inga Iwasiów nie
wierzy w żadne terapie i to pisanie nie ma mieć charakteru terapeutycznego.
Autorka wskazuje te charakterystyczne kręgi, gdzie przeżywa się utratę
wspólnie, bo łatwiej osadzić rozpacz kontekstowo, między innymi. Kultura
pogrzebu, subkultura cmentarza – to wydaje się być odległe, to nie są
przestrzenie dla niej, nie dla jej sposobu przeżywania. Jest w tej utracie osobno, ale to nie jest niczym deprymującym, bo
przecież Iwasiów wie doskonale, że uciec od straty ukochanej osoby nie można w
ramiona innej żyjącej, nawet najbliższej, najbardziej współczującej. Trzeba
się zająć sobą, tu i teraz, z takim i nie innym doświadczeniem. Spisanie
notatnika żałobnego jest jednym ze sposobów nadania sensu przeżyciom, jakie
wymykają się poza wszelkie kategorie logiki i zdrowego rozsądku. Pisanie jest w
tym wypadku doświadczaniem smutku wewnętrznego. Bez konieczności wymazywania
go.
Pojawiają się wspomnienia, w
których autorka widzi siebie konfrontującą się z odchodzeniem innych. Wcześniej
było tak, że te wszystkie śmierci wydawały się podobne, a przecież każda była
inna. Nic nie zahartowało przed tą najbardziej bolesną, bo przecież największym
paradoksem jest fakt, iż wiemy o końcu życia od chwili narodzin, a ujawnia nam
się w swej grozie dopiero, gdy nastąpi, w żaden sposób nie przygotowując, nie
hartując. Inga Iwasiów wspomina, że zawodowo uprawia rozumienie, ale jej
narzędzia badawcze stają się bezużyteczne, kiedy trzeba zrozumieć ostateczność
odejścia. Stąd w tej książce nie jest ukrywany płacz, słabości; to nie jest
publikacja temu na przekór. To książka o przejściu dalej, z bólem i
wspomnieniami mimo tego, mimo ludzkiej słabości obnażającej nas jako
bezbronnych, którym nikt nie może pomóc.
Zmarły był zegarmistrzem.
Świetnym podobno. Takim panem czasu innych, na którym czas boleśnie się
zemścił, pokazując, iż nie może być kontrolowany. O czasie – minionym, obecnym
i tym wyobrażonym w przyszłości – jest w notatniku wiele i są to rozważania
różnorodne, ukryte gdzieś, poza kontekstem, stale jednak obecne. Trudno było
ojcu w czasach, kiedy naprawy zegarów to już rzadkość, kiedy jego fach
ograniczał się często do wymiany baterii, kiedy mechanizmy wewnętrzne
czasomierzy były tak proste, że niewarte zachodu, często wyrzucane po zepsuciu.
W tym świecie zmiany śmierć ojca rozumiana jest jeszcze tak: „Świat przeszedł na bateryjną tandetę. Tata
umarł, jakby mu nagle zabrakło baterii. Sam ich tyle w ostatnich latach
wymienił, że czuć, co się stało”. A nastał brak, z którym trzeba sobie
radzić. Łatwiej, gdy ożywi się wspomnienia. Tam zmarły pozostanie wciąż obok
córki.
Ojciec był uważnym
czytelnikiem, zarażony namiętnością do literatury po tym, gdy córka została
pisarką. Był czułym tatą, tatulkiem, zawsze obowiązkowy i tę obowiązkowość
pozostawiający w genach. Drobne ręce, sprawne, na zawsze zostawiające ślad, gdy
głaskały po głowie, uspokajały, dawały poczucie bezpieczeństwa w czasach, które
ani nie były bezpieczne, ani też radosne. A przecież o radości i cieple życia
rodzinnego jest w „Umarł mi” tak wiele pięknych zdań! Jest tam też o kondycji
wciąż małej dziewczynki pozostawionej przez tatulka. Tak małej i tak
nieporadnej, że z trudem samodzielnie wracającej z Gdańska do Szczecina po tym,
gdy dowiaduje się 30 czerwca, po co ma przedwcześnie wracać… Tak dzielnej jak
tylko można być dzielnym w tej sytuacji. Rozważnej i uważnej, bo
zastanawiającej się także, czym ma być żałoba po zmarłym tak w ogóle.
Iwasiów po śmierci ojca
popełnia mnóstwo niewybaczalnych grzechów osoby w żałobie. Prowadzi czynne
życie, odnajduje w nim radości, bodźce motywujące do działania. Nie celebruje
żalu, nie nurza się w nim, nie dzieli go z innymi i nie uczestniczy w kulturze
masowego żegnania zmarłych, która to kultura jest daleka i nie widzi sensu
uczestniczenia w nim. Notatnik żałoby Ingi Iwasiów jest świadectwem przeżycia
wewnętrznego, które nie rozsadza, lecz uwiera. To opowieść o dniach żałoby
napisana dla wielu z nas i też za tych, którzy tego zrobić z różnych powodów
nie są w stanie. To książka o rzeczach
osieroconych wraz z córką i o rzeczach… do zrobienia, by po tym, co się stało,
móc dalej żyć. Wszędzie zmarłych jest więcej niż żywych. Tylko że tym żywym
trudniej. Oni muszą pozostać z tym, co zmarli porzucili wraz ze światem, swoim
w nim istnieniu i wraz z tymi, którzy szukają różnych sposobów, aby ich
opłakać.
Tak bardzo czekałem na to omówienie jak czekam na prezent w postaci tej książki. Przeżyłem to samo- a jednak inaczej- co pani profesor tylko że 4 lata wcześniej. Czuję jak bardzo potrzebna mi jest ta lektura, a to omówienie-majstersztyk tylko to odczucie podsyca. Dziękuję pięknie za nie:)
OdpowiedzUsuńchętnie bym przeczytała, ale cena - biorąc pod uwagę ilość stron - skutecznie mnie zniechęca. za to jak pojawi się w bibliotece, na pewno przeczytam :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawa i mądra recenzja.
OdpowiedzUsuńCzytałam te książkę. Bardzo mi się spodobała. To niesamowite, umieć zawrzeć emocje po stracie w tak krótkiej formie. Ta książka pomimo ponurej tematyki, sama nie jest ponura. Jest w niej dość dużo humoru, takiego na poziomie.
Czytam tego bloga wyrywkowo, ale zaglądam jak mnie coś mocno zaciekawi, bo wiem, że przeczytam dobrą recenzję.