Wydawca: Znak
Data wydania: 15 stycznia 2015
Liczba stron: 302
Oprawa: twarda
Cena det.: 42,90 zł
Tytuł recenzji: Podróż w głąb siebie
Na taką książkę czeka się w
napięciu. Pierwsza powieść po przyznaniu Wielkiej Nagrody. Wielu zastanawia się
przede wszystkim nad tym, czy autor dał się ponieść fali sławy i popularności,
w związku z czym napisze rzecz kiepską, dużo gorszą od pozostałych i udowadniającą
niektórym, że mu się wtedy nie należało. Wielu czeka, by przeczytać,
przyszpilić to i owo, przyciąć, dokopać, zdyskredytować i dumnie głosić wszem
wobec, że po Wielkiej Nagrodzie to już złe pisanie.
"Wyspa
Łza" - nowa książka Joanny Bator, laureatki Literackiej Nagrody Nike
sprzed dwóch lat - z pewnością wielu zaskoczy. Formą przede wszystkim, bo
tematyka wydaje się już nieco znajoma i taki sposób opowiadania o świecie nie
jest niczym nowym w przypadku tej pisarki. Nie chodzi o
uzupełnienia, jakie stanowią zdjęcia Adama Golca, który towarzyszył w
pisarskiej podróży. Idzie też o inny rodzaj zaskoczenia. Tym razem Bator
pozwala sobie na autotematyczną prozę z wieloma dwuznacznymi figurami. Pisze
nadzwyczaj poważnie, ale chwilami ironizuje -
nie oszczędzając siebie, świata wokół, konwencji opowiadania o tym
świecie. Otrzymujemy książkę, w której autorka dość obsesyjnie trzyma się samej
siebie. To taka opowieść o przekraczaniu własnych granic i o tym, jak umiejętnie
wszelkie granice sobie wyznaczać. Narracja chwilami męcząca, bo "Wyspa
Łza" to prawdziwy autobiograficzny kocioł podporządkowany impulsom, pewnym
śladom i duchom nieobecnych, ale przede wszystkim rzecz, w której mnożą się
afektowane czasem metafory i porównania, liczne złożone zdania wijące się niczym
jadowite węże i nakładające się na siebie płaszczyzny czasowe. To ostatnie
wynika z faktu, iż autorka mierzy się w podróży na Sri Lankę z czasem linearnym
i tym wertykalnym, stawiającym przed nią dużo większe wyzwania.
Tak,
"Wyspa Łza" jest sporym wyzwaniem. Interpretacyjnym przede wszystkim.
Impulsem do pisania staje się historia niewyjaśnionego zniknięcia pewnej
kobiety, która w czasie podróży po świecie zatrzymała się na Sri Lance
prawdopodobnie na zawsze. Te ostatnie dwa słowa razem z niepokojącym
"znikła" stanowią bazę, pewien nadbudowany już szkielet kompozycyjny,
wokół którego mnożyć się będą osobiste refleksje o tym, w jaki sposób wchodzić
w życiowe role i jak od życia nie być uzależnionym, podróżując oraz pisząc
przede wszystkim w strachu przed unicestwieniem, odejściem w niebyt. Joanna
Bator ruszy w podróż, której zarówno sensu, jak i celu nie jesteśmy do końca
świadomi. Sandra Valentine to
wieloznaczny symbol - począwszy od figury "mrocznej bliźniaczki",
która sugeruje, iż zaginiona kryje w sobie wszelkie braki i wyparte treści oraz
emocje samej Bator, skończywszy na biografii nieznajomej, do której można się
odnieść w takim znaczeniu, że jest się z nią w swoistej drodze, ale ta droga jest
świadoma, bo dzięki niej przede wszystkim się istnieje.
Są zdania, do których się
wraca, i takie, które przyczepiają się uparcie i tkwią gdzieś pod skórą niczym
upał, smaki i zapachy na egzotycznej wyspie w kształcie łzy. Jedno z nich
tworzy niejako motto tej specyficznej opowieści. "Trzeba szatkować,
ucierać, mieszać, miksować motywy z własnego życia i zszywać ze skrawkami
rzeczywistości, które uda się wyszarpać z tropikalnej materii". Bo to
jest tak, że w poszukiwanie Sandry angażuje się nie tylko zmysły, ale i
rozsądek. Idzie się w kierunku
zaginionej z balastem własnych przeżyć i doświadczeń, dla których trzeba w tej
drodze znaleźć jakiś sposób wyrazu. Jest nim niezwykłe połączenie tropików i
własnego ja. Pochodzących z różnych okresów życia motywów autobiograficznych,
które stają się czymś jednoznacznym i stapiają się w upale Sri Lanki,
eksplodując szeregiem wspomnień i rozważań o tym, kim było się wcześniej, zanim
natrafiło się na niepokojący ślad zaginionej.
Są słowa, zdania i
zdarzenia, które napędzają tę opowieść, by w coraz większym rozbuchaniu
opowiadała o tak wielu sprawach naraz, że nie sposób ustalić, które są
ważniejsze, ale rozpoznać można jeden zasadniczy lęk - przed porządkiem, który
może zrujnować opowieść. Przecież narodziła się spontanicznie. Autorka
przeczytała gdzieś o czymś takim jak nisza w czasie i ze swoją egzotyczną
historią chciała się w tę niszę wbić. U samych początków były impulsy pozornie
bez wspólnego mianownika, ale całość trzyma się mocno dzięki temu, że mówi o
życiowej sile. Napisać własną historię to prawdziwe wyzwanie i tylko zahaczając
się o nią w różnych momentach, można wydobyć prawdę i słowa, jakich być może
nigdy nie chciało się wypowiedzieć, napisać. Joanna Bator nie jest obsesyjnie skupiona na sobie. Jest skupiona na sobie
jak każdy z nas, tylko nie każdy jest w stanie z tego skupienia wyłuskać te
wieczne dylematy, które każą trwać w jakimś dziwnym napięciu. Takim, jakie
towarzyszyło być może Sandrze w ostatnich chwilach jej życia. Kto wie, czy
brak śladów oznacza w tym przypadku śmierć. Bator pozostawia zatem ślady po
sobie. Wchodzi świadomie w obcość niezwykłego świata wokół, ale jednocześnie w
samą siebie. Być może tropikalny klimat, niecodzienne otoczenie - to gwaranty
zdobycia się na przemyślenia, które nigdzie indziej nie pojawiłyby się w
głowie.
Bator
w swą podróż śladami zaginionej zabiera czarny zeszyt, kilka lektur oraz
wyostrzone zmysły. One to bowiem są w tej książce najbardziej problematyczne. Ta
opowieść niebezpiecznie zbliża się do trudnego do zrozumienia strumienia
świadomości, w którym nie chodzi już o jakikolwiek porządek i przekaz, lecz o
uporczywe wgryzanie się gdzieś do wewnątrz, istotne dla samej piszącej i
potrzebne jej, ale niekoniecznie czytającym. Jest w tej książce kilka momentów,
które wzmagają w nas poczucie wyobcowania - nie tylko dlatego, że niczego w
gruncie rzeczy nie dowiadujemy się o Sri Lance, choć przecież jesteśmy z nią w
tak silnej symbiozie dzięki zmysłom autorki. Joanna Bator skupia się na pamiętaniu i na pamięci. Mierzy się z pewnym
stygmatem bycia znikąd, bo przecież pozornie przynależy do miejsc, w żadnym nie
tkwi na stałe i z żadnym nie jest ściśle związana. Będąc podróżniczką
znikąd donikąd, obiecuje zaginionej Sandrze opowieść o sobie zbudowanej z
pewników i oczywistości. Wahań będzie niewiele, chociaż czas jest mrocznym
przeciwnikiem i nie zawsze można z nim walczyć z hardą miną.
"Wyspa Łza" to
problem czytania o tym, co z Joanny Bator wyszło, a nie o tym, co w niej jest
naprawdę. Każdy może sobie pozwolić na książkę, w której rozprawi się z samym
sobą. Dobrze byłoby w taką podróż poznawczą zabrać także czytelnika, a o nim
autorka tej powieści zdaje się czasami zapominać, gdy komplikuje mu świat
własnych przeżyć niczym czarownik z Negombo, co potrafi zagmatwać
rzeczywistość. Jest to zatem rzecz dla cierpliwych przede wszystkim. Inna niż
wcześniejsze książki Bator. Stosowanie mglistych metafor czy szczerość do bólu?
Poza czy pełna odsłona siebie, z każdą słabością i niepewnością?
Powieść zagadka. Nie można jej spuentować żadnym wyświechtanym
"polecam" lub "nie polecam".
To przecież, jak określiła sama autorka maskarada. Szkoda tylko że ślicznej malej księżniczce spod sukienki wystają plastikowe klapki.Cóż z tego, że są firmy Nike. I tak psują efekt.
OdpowiedzUsuńChcę przeczytać i sie przekonać...
OdpowiedzUsuń