Wydawca: Znak
Data wydania: 16 marca 2016
Liczba stron: 430
Tłumacz: Mateusz Borowski
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Wiwisekcja związku
Książka Lauren Groff to
kolejny marketingowy produkt wywołujący falę komentarzy wszędzie tam, gdzie
zostanie opublikowany z metką arcydzieła polecanego przez samego Baracka Obamę.
Opowieść została podzielona na dwie części i zmusza niejako do tego, by każdą z
nich osobno omówić, bo całość tworzą dwie dość energetyczne i bardzo
zróżnicowane narracje. Groff w pierwszej
części daje z siebie wszystko i to widać w popadającej w pretensjonalność
części drugiej, gdzie niejako potencjał się wypala, a powieść podąża w stronę
nadmiernego dydaktyzmu i równie przesadzonego dramatyzmu. Kiedy czyta się „Fatum”,
można igrać z licznymi odniesieniami do tekstów literatury i kultury. Można
czytać Szekspira w kontekstach i przyglądać się współczesnym odczytaniom
tragedii greckiej. Najbardziej interesujące stają się postacie odległego planu,
niespełniony samotnik i florydzka syrena, rodzice głównego bohatera. Poza
zabawą z konwencjami i przesłaniami w pierwszej części mimo wszystko wieje
nudą. „Furia” stara się nadrobić rozczarowania czytelnicze, ale podąża w stronę
przewidywalnego traktatu o istocie małżeństwa. O tym, że jest to zazwyczaj
ścieranie się ze sobą, i o tym, że każda para nosi w sobie mroczne sekrety,
skryte w niedopowiedzeniach, ujawniane stopniowo, cementujące związek czasem w
sposób toksyczny, najbardziej jednak widoczne tam, gdzie nie sięga wzrok
postronnego obywatela. U Groff mamy za to naprawdę wszechwiedzącego narratora –
kojarzonego z różnymi funkcjami z historii literatury – który dosadnie
komentuje rzeczywistość i przenosi nas także w przyszłość, bo narracja ta to
powieść rozpięta między pełnymi uroku latami dziewięćdziesiątymi XX wieku a
czasem, do którego jeszcze nie dotarliśmy, a gdzie ulokował się głos rozsądku
wskazujący czytelnikowi, jak powinien odbierać i interpretować część scen,
zachowań i słów.
„Fatum
i furia” to opowieść o deficycie miłości oraz o jej nadmiarze w życiu. Jedno i
drugie może być przekleństwem, ale prawdziwy dramat rozegra się wówczas, gdy
żyć będą obok siebie osoba przekonana o tym, że nie jest warta żadnego uczucia,
i ta, która uważa, że kochać ją powinien każdy. Oto
oni, małżeństwo na językach innych. Mathilde Yoder i Lancelot Satterwhite.
Powieść rozpoczyna przesycony słodyczą obraz, w którym widzimy tych dwoje, jak
przemierzają plażę i penetrują swoje ciała – nierozłączni i nienasyceni.
Połączył ich przypadek, wzięli ślub błyskawicznie. Wszystkich wokół – a jest
tych bohaterów sporo i każdy ma przypisaną przez Groff konkretną rolę w tej
historii – dziwi fakt tak wielkiego
szczęścia w obliczu tylu niewiadomych. Kochankowie, a zaraz potem małżonkowie
mają mgliste pojęcie o sobie. Dają się porwać uczuciu zbudowanemu na wątpliwym
fundamencie. A jednak są ze sobą ponad dwadzieścia lat. Towarzyszymy im na co
dzień, zgłębiając jednocześnie ich przeszłość. Tam kryje się sporo zagadek, a
jednocześnie czytelne autorskie przekonanie o tym, że wspólne życie powinno się
budować także na tych osobnych, które już minęły.
Wspomniałem na wstępie, że
Lauren Groff świetnie konstruuje postacie odległego planu. To ojciec i matka
Lancelota. Cudownego chłopca z florydzkiej prowincji, który w innym świecie
wcale nie będzie tak cudowny, choć towarzyszyć mu będzie aura niezwykłości
budowana w pocie czoła także przez małżonkę. Ojciec opuścił Lotta bardzo
szybko. Zdążył dać mu życie i obdarzyć go miłością, jakiej sam nigdy nie
zaznał. Dużo bardziej skomplikowana jest sytuacja z matką. Religijność będzie
szła u niej w parze z podłością. Nigdy nie zaakceptuje wyboru syna. Nigdy nie spotka
się z synową. Wciąż będzie roić marzenia o tym, kim mógłby stać się jej syn,
gdyby pozostał z nią na Florydzie. A porzucony przez Lancelota świat młodości
wraca do niego pod postacią siostry i ciotki. Wróci również w innej formie, ale
pozna ją przede wszystkim Mathilde. Tymczasem zmuszona jest do tego, by podjąć
wyzwania prozy życia i przez lata utrzymywać męża – niespełnionego aktora,
cementując ich bliskość specyficzną formą oddania.
Lauren
Groff opowiada o oddaniu i o zemście. O tym, że budowany na oczach wielu
obserwatorów związek może być wewnętrznie toksyczny, choć przecież małżonkowie
trwają przy sobie latami i wspierają się w każdy możliwy sposób. Nic
odkrywczego, prawda? Widoczne jest to zwłaszcza wtedy, kiedy Lotto z roli
odtwórcy przechodzi do roli twórcy. Staje się uznanym dramatopisarzem. Dokonuje
śmiałych rewizji tego, co udokumentowali starożytni twórcy. Sięga po klasyków,
by mówić z nimi innym głosem. Nie spodziewa się, jaki związek z tym wszystkim
ma Mathilde. Nikt nie spodziewa się tego, co może kryć w sobie ta tajemnicza,
zdystansowana do świata kobieta, u której duma gra w mroczną grę z
upokorzeniami. Bo to Mathilde ma być wyrazicielką antycznej furii i to w jej
biografii zamknie się wszystko, co najbardziej dramatyczne. Groff rozsadza
napięcie pierwszej części książki, bo oczekuje się na jakieś spektakularne
rozstrzygnięcia. Czytanie o pożyciu i sukcesach tego małżeństwa po pewnym
czasie usypia czujność. Mathilde będzie nosić w sobie wystarczająco wiele
mrocznych sekretów, by uczynić z tej powieści dynamiczną historię o braniu
odwetu za coś, czego doświadczyło się jako specyficznego prezentu od życia.
„Fatum
i furia” to zręcznie napisana powieść, która najpierw jest śmiertelnie nudna, a
potem stara się nadrobić to w postaci historii z nagromadzeniem wszystkich
możliwych traum życiowych. W efekcie otrzymujemy powieść, w której
najpierw – dla zabicia nudy – wydobywamy te wszystkie nawiązania kulturowe,
które Groff nazywa na nowo i którymi żongluje na tyle sprytnie, że prezentuje ich
nowe odczytania, a potem rozpaczliwie próbujemy nadążyć za natłokiem wydarzeń
pominiętych w pierwszej części zdecydowanie zbyt monotonnej narracji. W efekcie
otrzymujemy historię dość zwyczajnych przesłań. Misterna konstrukcja zakłóciła
autorce łączność z rzeczywistością na tyle silnie, że Groff popełniła mimo
wszystko powieść wtórną i zbyt wyraźnie dręczącą dydaktyzmem. „Fatum i furia”
to opowieść o egoizmie, strachu, próbach racjonalizowania demonów przeszłości,
a przede wszystkim wiwisekcja związku, z której wynika niewiele więcej niż to,
co zostało już powiedziane przez wielkich amerykańskich pisarzy – mnie nasunęło
się skojarzenie przede wszystkim z "Parami" Updike’a. Tajemnice sankcjonowane
są na początku jako pewniki, do których czytelnik wróci potem. Ich wyjaśnianie
to kilka lekcji o tym, w jaki sposób ludzka psychika odreagowuje trudy
egzystencji i czym jest międzyludzki kompromis uczuciowy, na ile można go unieść
przez lata oraz z jakimi konsekwencjami będzie się wiązał. Summa summarum – jest to książka wyróżniająca się przede wszystkim tym,
jakie głosy w mediach uruchomiły jej życie i jak mocno komercyjne stało się
głoszenie wszem wobec, że Groff zaskakuje i uwodzi. Tymczasem – by nazwać
to dosadnie – zwyczajnie nudzi, opowiadając wciąż tę samą historię o złożoności
związków, w których każdy walczy o swoją pozycję na swój wewnętrzny sposób.
Zgadzam się - książka zwyczajnie nudna, nic mnie w niej nie zainteresowało, zmęczyłam ją tylko po to, aby zrozumieć, skąd tyle pozytywnych recenzji. Nie zrozumiałam.
OdpowiedzUsuńI znowu Pana recenzję wykorzystałem w swoich bazgrołach, bo nie dość, że leniwy jestem, to Pan wyraził znacznie lepiej moje odczucia. Dziękuję
OdpowiedzUsuń