Wydawca: Wielka
Litera
Data wydania: 2 listopada 2016
Liczba stron: 287
Oprawa: twarda
Cena det.: 36,90 zł
Tytuł recenzji: Polskie macierzyństwo
Mam problem z książką
Natalii Fiedorczuk. Duży problem. Nie chodzi jedynie o to, że do mnie nie
przemówiła czy do czegoś nie przekonała. Mam wrażenie, że autorka pozazdrościła
Sylwii Chutnik „Dzidzi”, a Justynie Bargielskiej „Obsoletek”. Postanowiła po
swojemu opowiedzieć o czymś, o czym już opowiedziano. Niewątpliwie ważne jest
to, by podkreślać wszem wobec, iż polska matka może mieć naprawdę dość i ma
pełne prawo to wyrazić. Że nie musi rezygnować z własnej wolności, własnych
planów, marzeń i pomysłów na życie, choć wiele jest instytucji, które chcą jej
z chwilą urodzenia dziecka odebrać podmiotowość. Wspomniane autorki pojawiają
się w specyficznym posłowiu Fiedorczuk. Dziękuje im za wsparcie. Czy także za
inspirację? Nawiązując do tego
tłumaczenia się z własnej twórczości, którym autorka książki trochę strzela
sobie w stopę, można śmiało napisać o „Jak pokochać centra handlowe”: ani to
reportaż, ani to literatura. Rzecz dużej wagi, jeśli uznamy ją za pewien
społeczny manifest. Książka niewiele jednak wnosząca do dyskursu o roli,
przynależności i pozycji polskiego macierzyństwa. Mocno spłaszczona w
autorskim zakończeniu, kiedy to Fiedorczuk stara się za wszelką cenę nadać
znaczenie wszystkiemu temu, co w jej prozie mogłoby być wieloznaczne i
skierować czytelniczą uwagę na stawianie pytań, a nie bierne godzenie się z
tezami publikacji.
Lucyna w swoich prywatnych
dramatach stale jest inna, osobna. Jednocześnie wyraża przekonania wielu
kobiet, których z różnych powodów nie byłoby stać na postawienie tak odważnych
tez. Lucyna nie jest złą matką, ale jest
matką sfrustrowaną. Boleśnie niedopasowaną do ról i przynależności, które
niesie w sobie polskie macierzyństwo. Tak, polskie, adres jest bardzo czytelny
i bardzo wyraźny. Z pewną dozą ironii bohaterka stwierdza, że szczęśliwe są
tylko te matki, które nie kwestionują narzuconej pozycji i roli. Opiekunki –
ona z chwilą urodzenia potomka ma być tą poświęcającą dla niego absolutnie
wszystko. Lucyna chce być matką, ale nie jest gotowa na tak liczne poświęcenia.
Najpierw pojawia się zwykły strach. Po porodzie różnego rodzaju lęki i poczucie,
że mniejszą niepewnością naznaczony był okres oczekiwania niż czas, kiedy
dziecko już jest na świecie i trzeba mu ten świat zabezpieczyć w każdym
możliwym wymiarze. Zawsze kosztem czegoś. Kosztem zmęczenia, irytacji, braku
okazji na prawdziwy dialog z sobą, ale przede wszystkim kosztem poświęcenia. Bo
matka Polka musi się poświęcić. Inaczej jest stygmatyzowana, bo nie ma w naszym
kraju myślenia o macierzyństwie innego niż to połączone z pełnym, bezwarunkowym
i dosadnym poświęceniem wszystkiego dla dobra potomka.
Bohaterka książki radzi
sobie jak może. Rzadko jest w stanie pożegnać się z wewnętrzną złością. Próbuje
rozwiązań farmakologicznych (ze słonymi rachunkami za wizyty u psychiatry).
Kompulsywnie sprząta, robi zakupy, gromadzi internetowe ślady potyczek z losem wiedzionych
przez inne matki, by tylko odnaleźć w ich opowieściach kojącą ulgę – nie mam
jeszcze najgorzej, nie mam najbardziej przesrane. Tak, dosadny język chwilami
zastępuje całą subtelność doznań, które kumulują się w najzwyczajniejszej
frustracji odbierającej zdrowy rozsądek i poczucie racjonalnego uporządkowania
swojego świata. Matka Fiedorczuk niczego
nie może uporządkować. Ma jedynie pewność tego, że kocha swoje dzieci i chce
dla nich jak najlepiej. Chce też najlepiej dla siebie. Praktycznie nikt nie
daje jej do tego prawa. Oto dramat nakreślany już nie tylko we wspomnianych literackich
dokonaniach Chutnik czy Bargielskiej. To problem poruszany na niezliczonych
sympozjach, w odczytach, w czeluści dynamicznych dyskusji internetowych.
Natalia Fiedorczuk stara się udowodnić, że słabość kobiety, która jest matką,
jest czymś tak naturalnym jak społeczne przekonanie, iż matka musi być ze
wszech miar zdeterminowana, pewna swoich poczynań, w wiecznej gotowości do
obrony dziecka i w stałym poczuciu, iż to jego dobro jest najważniejsze. A
przecież najważniejszy jest sens nadany macierzyństwu. Ten głębszy sens,
oddalony od krzywdzących stereotypów i myślowych kalek, które wpychają każdą
polską matkę na tę samą życiową drogę, na której ma ją spotkać wszystko to, co
inne rodzące dzieci i opiekujące się nimi.
Tytułowe centra handlowe są
przed południem przestrzenią, w której matki otrzymują namiastkę kontaktu ze
światem wokół nich. To świat iluzoryczny, świat przechodniów i sytuacji na
chwilę. Matka ma mieć przede wszystkim dobry kontakt z dzieckiem. Ono ma być
dla niej wszechświatem. Nie bolesnym wyrzutem sumienia, lecz powodem do dumy.
Wiecznego trzymania głowy w górze – mimo bezsenności, sfrustrowania,
bezsilności i złości na wszelkie ograniczenia. Macierzyństwo jest
ograniczeniem, ale nie może być klatką. Lucynie zależy na tym, by świat
zrozumiał, czym są jej decyzje, dlaczego decyduje się na dzieci i jak często
może przy nich wątpić w samą siebie. To
historia o tym, w jaki sposób świadomie i mądrze się – tu użyję neologizmu z
prozy – odmamić. Naturalizm w portretowaniu różnych faz macierzyństwa idzie
w parze z autorską troską o to, że kobieta potrzebuje wsparcia, którego nie
otrzymuje. Nie dlatego, że jest niezrozumiana, bo jej internetowe koleżanki z
forów przechodzą podobne stopnie osobistej gehenny. Przede wszystkim dlatego,
że od wieków stan bycia matką zamieniał się w pewien imperatyw i obowiązek.
Bycia dokładnie taką, jaką chce cię widzieć społeczeństwo. Nie taką, jaką sama
chciałabyś się widzieć.
Myślę,
że mógłby to być bardzo ciekawy traktat o kobiecej niegotowości do wyznaczanych
przez stereotypy ról w sensie bardzo ogólnym, nie tylko w perspektywie
udręczonej wyrzutami sumienia matki. Mógłby być to tekst o kobiecym
poszukiwaniu wolności, o jej definiowaniu. Przekształca się jednak w coś, co
wymienia wszelkie kompulsywne szaleństwa i traumy, dodając do nich odpowiednie
definicje. Jeśli nie wychwycone w czasie lektury, na pewno wyraźnie
podkreślane w autorskim zakończeniu. Zasadniczy zarzut wobec Natalii Fiedorczuk
to wtórność. To książka ważna, a jednocześnie w pewien sposób przezroczysta.
Przemyka się przez nią, przechodzi nad wyraz łatwo. Są fragmenty, które
zwyczajnie nużą i nie obrazują niczego poza prywatnymi neurozami bohaterki
opakowanymi w zgrabne zdania. Zaskakiwało mnie, gdy czytałem cytowane fragmenty
z komentarzami zachwyconych tym, że to wszystko takie oryginalne, takie
niepowtarzalne. „Jak pokochać
centra handlowe” to książka wpisująca się w nurt ważnych rozmyślań i
publikacja, która na pewno pomoże niejednej matce. Niejednej zagubionej w
narzucanych rolach społecznych kobiecie. Nie ma w niej jednak żadnego oddechu
świeżości, naprawdę niczego nowatorskiego. To pokłosie licznych rozmów i
spotkań z tymi, za których wypowiada się książkowa Lucyna. Ta narracja sprawia
wrażenie dobrze odrobionego zadania i ma pewien wyraźny publicystyczny sznyt.
Niewiele jednak nowego wnosi i nie mówi o niczym, o czym wcześniej już – w różnych
formach – nie powiedziano. A przecież stan umysłu matki niszczonej przez
polskie stereotypy myślowe to niezwykłość, z której można czerpać pełnymi
garściami. Opowiadając o sprawach nowych, na nowo odkrytych.
Szczerze przyznam, że nie spodziewałabym się po takim tytule książki o macierzyństwie. Będę miała na uwadze wszelkie minusy, jakie posiada ta lektura, ale i tak po nią sięgnę, bo tak już mam - jak jakakolwiek książka dotyka wątku macierzyństwa, to biorę ją w ciemno.
OdpowiedzUsuńZnajdzie tam Pani pewnie to, czego szuka. Proszę napisać o swoich refleksjach.
OdpowiedzUsuńCzytałam wcześniej wywiad z autorką i dlatego zainteresowała mnie książka. Momentami zabawna, momentami lekko przerażająca, generalnie słodko-gorzka i IMO bardzo prawdziwa.
OdpowiedzUsuńMnie się podobała, może dlatego, że nie miałam okazji przeczytać ani "Dzidzi", ani "Obsoletek".
Pani Agnieszko, nie odmawiam jej prawdziwości, jedynie określenia mianem dobrej literatury. Nadal nie mogę otrząsnąć się z szoku, że ta książka jest nominowana do literackich Paszportów "Polityki".
OdpowiedzUsuńNominacja tej książki do paszportu polityki to kolejny dowód na to,że opinie Pani Sobolewskiej bywają głęboko nietrafne.
OdpowiedzUsuńNominacja tej książki do paszportu polityki to kolejny dowód na to,że opinie Pani Sobolewskiej bywają głęboko nietrafne.
OdpowiedzUsuńSolidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń