Pages

2017-06-27

„Ciemna rzeka” Arnaldur Indriðason

Wydawca: W.A.B.

Data wydania: 10 maja 2017

Liczba stron: 288

Przekład: Jacek Godek

Oprawa: miękka

Cena det.: 39,99 zł

Tytuł recenzji: Rany na zawsze

Arnaldur Indriðason tym razem napisał powieść z niezwykle ważnym i zawsze elektryzującym opinię publiczną wątkiem głównym. Chodzi o gwałt. I o to, że zaciera nam się standardowe współczucie dla ofiary i potępienie dla kata. Dlaczego? Dlatego, iż już na wstępie dowiadujemy się, że ofiarą brutalnego morderstwa pada mężczyzna uwodzący w klubach kobiety i gwałcący je, gdy tkwią w nieświadomości po zażyciu tak zwanej pigułki gwałtu. Indriðason przy tak delikatnym temacie stawia na zmianę. Wysyła swojego detektywa Erlendura Sveinssona gdzieś na wschód Islandii, a śledztwo powierza kobiecie – policjantce z Reykjaviku o imieniu Elinborg. Skutecznej, błyskotliwej, uważnej i empatycznej. Przede wszystkim w podejściu do ofiar. Bo „Ciemna rzeka” to przede wszystkim głębokie studium psychologiczne tego, co dzieje się z kobietami, które zaznały okrucieństwa gwałciciela. Status takiej ofiary przedstawiony jest wielowymiarowo, w kontekście kilku historii i z bohaterkami, które różnie reagują – łączy je pewne wycofanie i wewnętrzny smutek, dzieli sposób wyrażania emocji. Myślę, że Arnaldur Indriðason tym razem zdecydował się na beletrystyczną publicystykę, a nie powieść kryminalną z krwi i kości, choć Elinborg robi, co może, by detektywistyczny sznyt tej prozy był cały czas widoczny. Nie tylko w Islandii zgwałcone kobiety stają się ofiarami żyjącymi w mroku codzienności nawet do końca swoich dni. Nie tylko tam śmiesznie niskie wyroki dla sprawców sankcjonują kolejne akty okrucieństwa. To zatem powieść z uniwersalną wymową. Tak też skonstruowana, że każdy, kogo przesłuchuje Elinborg, mógłby teoretycznie być sprawcą morderstwa. I każdego czytelnik obdarzy sympatią.

Denat leży z poderżniętym gardłem w mieszkaniu, do którego przyprowadził swoją kolejną ofiarę. Na miejscu pozostają pewne ślady wskazujące na to, że właśnie dziewczyna mogła popełnić zbrodnię. Czyżby gwałciciel trafił wreszcie na równą sobie przeciwniczkę, a ta zadała cios także za krzywdy innych kobiet? Elinborg długo nie może poskładać w całość poszlak, które nie wskazują jednoznacznie na tego, kto zabił. Cięcie na szyi było precyzyjne. Mogłaby to zrobić kobieta, bo ślad nie sugeruje, że sprawca robił to z jakąś większą brutalnością. Policjantka musi zmierzyć się nie tylko ze śladami prowadzącymi do kolejnych osób zamieszkujących stolicę, ale przede wszystkim udać się na islandzką prowincję, by porozmawiać z matką zabitego i zgłębić szczegóły jego życia. Arnaldur Indriðason doskonale portretuje zamkniętą przed światem mikrospołeczność, która jak mantrę powtarza, że u nich nigdy nie dzieje się nic złego. Okaże się, że jedna wizyta może nie być wystarczająca. Że to, czego Elinborg poszukuje na ulicach i w domach Reykjaviku, jest tajemnicą z zupełnie innym adresem…

Autor klasycznie portretuje swoją bohaterkę, podkreślając dylematy, jakie wiążą się z łączeniem trudnej pracy z obowiązkami żony i matki. Elinborg nie ma może za sobą tak traumatycznej przeszłości jak Erlendur i jest charakterologicznie zupełnie inna od kolegi z pracy, niemniej widzimy, że też zmaga się z dużymi trudnościami, przede wszystkim w scalaniu rodziny. O ile partner jest podręcznikowym przykładem idealnego mężczyzny u boku, o tyle najstarszy syn unika kontaktu z matką. Tak jak wielu Islandczyków emocje przekazuje w sieci, blogując o sprawach, które niepokoją matkę. Ten zaskakujący ekshibicjonizm to jeden z przejawów akcentowanej w powieści zachodniej mody, której Islandia poddaje się zadziwiająco łatwo. Szybkość życia, kalekie relacje z najbliższymi, deficyt wspólnie spędzanego czasu – Indriðason dyskretnie sugeruje, że to wszystko przybyło z europejskiego kontynentu, że Islandia kiedyś taka nie była, a jej prawdziwe oblicze to prowincja portretowana przy okazji odwiedzin Elinborg w rodzinnych stronach zamordowanego.

Oblicze Islandii jest jednak konsekwentnie mroczne, bo autor nie zmienia tonacji i stara się po raz kolejny portretować wszystkie pokłady smutku, jakie tkwią w ludziach. Tym razem skupia się na skrzywdzonych kobietach, choć rola mężczyzn będzie też bardzo istotna, komplikując fabułę i skłaniając do innych niż początkowe tez na temat zabójstwa. Mamy ofiary, które nie pamiętają momentu gwałtu. Kobiety zmuszone do tego, by swój lęk nosić gdzieś głęboko w sobie i nigdy już nie zaufać tak, jak ufały wcześniej. Ale w „Ciemnej rzece” poznamy nie tylko takie bohaterki, które dźwigają swe brzemię, walcząc jednak o spokój i harmonię. Nie każdej ofierze gwałtu dane jest odzyskać komfort życia, jakie wiodła przed brutalnym atakiem. Elinborg, strofując nieco swego porywczego partnera, odkrywa dzięki swej delikatności sieć powiązań między zabitym a ludźmi z jego otoczenia – tymi mu nieznanymi i tymi, z którymi wchodził w jakiekolwiek relacje. Arnaldur Indriðason buduje portret psychologiczny przestępcy, nie dając jednak wyraźnych odpowiedzi na pytanie o to, co nim kierowało. W bardzo sugestywny sposób przedstawia nam jednak krajobraz mentalny po tym, co zrobił. Dlaczego jego ojciec nie żyje? Dlaczego matka nie utrzymuje z nim kontaktu? Jaką mroczną tajemnicę zabrał z rodzinnych stron do Reykjaviku? Tak, nic na początku nie zapowiada tak spektakularnego zakończenia. W dużej mierze przewidywalnego, a jednak wyjątkowego. Nie współczujemy mężczyźnie z poderżniętym gardłem, ale nie mamy też jednocześnie pojęcia o tym, jak mroczny zasięg miało to, co czynił kobietom. „Ciemna rzeka” to nie tylko książka o pokładach okrucieństwa, ale także o ludzkich słabościach oraz honorowej formie zemsty.

Nieobecność Erlendura zaznaczana jest kilka razy. Detektyw zniknął. Ten wyraźny brak spaja się z historią sprzed lat – zaginionej dziewczyny, która być może miała do czynienia z zamordowanym gwałcicielem. Indriðason sprawnie łączy kilka enigmatycznych opowieści, oddając nam do rąk dobrą powieść o charakterze thrillera. Niby nic się nie dzieje, a jednak wewnątrz portretowanych ludzi przewalają się emocjonalne burze, jest ich coraz więcej, są coraz bardziej mroczne. Jedno zabójstwo i niespieszne retrospekcje ujawniające szczegóły feralnego wieczoru. Do tego ten islandzki chłód odczuwany w wymiarze rzeczywistym i symbolicznym. Całkiem niezła powieść z wielkim nieobecnym. Arnaldur Indriðason idzie znaną sobie ścieżką, nie eksperymentuje formalnie, w zasadzie wciąż opowiada te same smutne historie. A jednak ta jest wyjątkowa. Dotyczy krzywd, których nigdy nie da się zrekompensować. Bólu i poniżenia, które trzeba nieść ze sobą całe życie. Czasem jest to jednak ciężar nie do uniesienia…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz