Wydawca: Wydawnictwo
Literackie
Data wydania: 23 listopada 2017
Liczba stron: 292
Oprawa: twarda
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Trzy odsłony
Trzy lata czekaliśmy na nową
powieść Ignacego Karpowicza. Czytając „Miłość”, odnoszę wrażenie, że w tym
czasie mierzył się on z trzema albo przynajmniej dwiema różnymi powieściami, a
ostatecznie postanowił ich zaczyny połączyć w jedną. Tekst nie jest tylko
tryptykiem, którego części odnoszą się do filozoficznej triady i zwracają ku
Pięknu, Prawdzie i Dobru. To gatunkowa hybryda z kilkoma tematami przewodnimi. Co połączy teatralny nieco pastisz, którego
nieznośny patos jest chwilami nie do uniesienia, z groźną i sugestywną
futureską oraz wzruszającą baśnią? Myślę, że przede wszystkim autorskie podejście
do samotności i wyobcowania połączone z homoseksualizmem, który staje się
punktem odniesienia do ciekawych rozważań o relacjach między ciałem a umysłem
oraz mrocznych fantazji o tym, w jaki sposób skrywany każe budować kalekie
relacje oparte na fałszu. To nie wszystko. Między wspomnianymi częściami
pojawia się jeszcze intrygująca narracja pierwszoosobowa, w której bohater
wydobywa się z kłamstw, by stworzyć udany związek z partnerem, porządkując
jednocześnie sprawy wokół siebie i wchodząc w lepszy kontakt z obolałym ciałem.
Myślę, że „Miłość” to kolejny przykład tego, iż Karpowicz w literaturze
załatwia pewne prywatne sprawy, ale także dowód na poszukiwania twórcze. Takie,
które miałyby zaskoczyć nową formą i odnieść się do ważnych społecznie tematów.
Nie ma chyba drugiej takiej powieści o homofobii. Tak nierównej, a jednocześnie
konsekwentnie obrazującej światopogląd piszącego. „Miłość” to może być książka
też dla trzech różnych czytelników. Mnie na początku męczyła, potem przerażała,
a ostatecznie mimo wszystko przekonała do siebie, bo nic tak nie ujmuje, jak
dobra baśń opowiedziana przez zacnego bajarza.
Pierwsza – najsłabsza moim
zdaniem – część książki to prawdopodobnie między innymi pokłosie czytelniczej
przygody z korespondencją Iwaszkiewicza i Bleszyńskiego, która ukazała się
wiosną nakładem wydawnictwa Anny Król. Karpowicz osadza nas w powojennym dworku
w Stokroci, gdzie czwórka bohaterów będzie starała się uporządkować swoje
skomplikowane relacje z bliskimi. Nazwać je, wyodrębnić ich istotę, odkryć
przed pozostałymi raniące ich sekrety. Na pierwszy plan wysuwa się Anna, żona
literata, której życie miały porządkować tabletki sterujące nastrojem. Anna nie
łyka ich – jak chciałby mąż – „jak perliczka ziarno”, lecz uważnie analizuje
stałe nieobecności męża. Te dosłowne i metaforyczne. Przybywający goście to
ktoś bliski panu na Stokroci i ktoś zupełnie zbędny. Irena, której związek
powstał na gruzach miłości i rozpaczy. Fałsz
relacji z mężczyznami zbliża kobiety nieszczęśliwe, które ponoszą największe
koszty zagadkowych i sekretnych zbliżeń poza ich ramionami i świadomością.
Ta część książki ze swą staroświecką frazą podąża ku nadmiernemu patosowi, a i
refleksje bohaterów – przeintelektualizowane i książkowe – degradują ich
osobność i samotność, które można byłoby wyrazić w inny, prostszy sposób. Kiedy
Karpowicz dołącza do tego jeszcze nawiązania do Szekspira i Owidiusza, czyni
nieszczęśliwy czworokąt miłosny dość groteskowym. To już pułapka mówienia o
wielkich sprawach i wielkich wartościach. To duże ryzyko podejmować takie
tematy.
Dużo
sprawniej i sugestywniej Karpowicz radzi sobie z drugą opowieścią, mroczną
historią z przyszłości, w której ludzka intymność to anachronizm. Co więcej,
każdy tworzący związek musi podlegać kontroli państwa, które w teście prostoty
płciowej eliminuje nienaturalne skłonności seksualne, a dzięki zmuszaniu do
zażywania homonegu ostatecznie usuwa homoseksualizm z ciała i świadomości. Bohaterka
tej części, późna wnuczka pewnego pisarza, próbuje odczytać znaczenie jego
archaicznych powieści. W nich odnajduje słowa i frazy, które nijak nie
odpowiadają światu podlegającemu pod Urząd Obywatelskich Swobód i izolowanego
od reszty kontynentu. Jest groźnie, groteskowo i bardzo smutno, kiedy okazuje
się, na jakich fundamentach buduje swoją miłość Albertyna. To opowieść o
Prawdzie, której prawdopodobnie już nie ma, trzeba jej szukać w przeszłości
albo skrywać w relacjach, których anatomię zna władza. Futureska jeży włos na
głowie i po raz kolejny obrazuje nieszczęście tkwienia w relacji narzuconej,
oddalonej od prawdziwych potrzeb i tęsknot.
Baśń
zamykająca książkę to opowieść o wielkim przywiązaniu, tęsknocie i bliskości.
Trochę takie katharsis po poprzednich opowieściach, ale nie do końca.
Podkreśla rolę tego, co niewypowiedziane, a co zbliża do siebie i buduje trwałą
relację. Wracają jak bumerang słowa z pierwszej części powieści: o tym, że „w
niewypowiedzeniu ludzie kochający się najbliżej są siebie”. Tak obrazowana jest
tytułowa miłość – wypadkowa tego, co utracone, i tego, co się przed sobą
ukrywa. Skoro ma to być forma opowieści o miłości, dostrzeżemy ją w
patologicznym wymiarze, ale także tę prawdziwą, skrytą w niedopowiedzeniach i
niezwerbalizowaną. Miłość będzie formą opresji i skrywanym przed światem
szczęściem. Wyjdzie jednocześnie ze stron książki, stanie się nie tyle
pojęciem, ile zasobem przeżyć i emocji, które bardzo często blokują – zwłaszcza
gdy kocha się inaczej, gdy trzeba mierzyć się z odium homofobii, izolować
samych siebie od najbardziej oczywistych potrzeb i wielkiego pragnienia
pokochania drugiej osoby.
Rozprawiając
o miłości, łatwo wpaść w uproszczenia lub pretensjonalność. Karpowiczowi udaje
się uniknąć jednego i drugiego. Ta wyrazista językowo książka, w której obok „tęsknicy”
i „rozhoworu” znajduje się „oor” czy „jaTel”, jest dowodem na to, że
różnorodność ujęć sprzyja szerszej perspektywie opisu danej kwestii.
Miłość łączy w sobie cierpienie wyobcowania i nadzieję na najtrwalsze
pojednanie ze światem. Nawet z tym heteronormatywnym, który zawsze będzie
źródłem opresji – bez względu na maskę historyczną, czas, życiowe uwarunkowania
bohaterów opowieści. Nowa powieść Ignacego Karpowicza powinna mocno wybrzmieć
publicystycznie. Sugestywnie opowiada o wyobcowaniu homoseksualistów i ich
próbach podążania za światem odrzucającym ich tożsamość z powodu upodobań
seksualnych. To odważna forma opowieści o opresyjnym życiu, w którym można
pogrążyć się w mroku nawet bez udziału otoczenia. Tematyka niewątpliwie
istotna. Forma, w jakiej jest poruszona – niejednorodna, trochę niedokończona,
pozostawiająca w niedosycie. Trzy różne stylistyki opowiadania o sprawach,
które dręczą i wymagają kontaktu z samym sobą. „Miłość” jest w pewnym stopniu
wyzwaniem, ale przede wszystkim książką diagnozującą uniwersalne problemy
ludzkie – z dużym taktem i empatią, bez narzucania własnego zdania ani
nadmiernego filozofowania. Tekst wart poznania, choć zaskoczy różnorodnością.
Myślę, że to dobrze, chociaż literackie eksperymenty w obrębie jednego woluminu
rzadko wychodzą mu na dobre.
Ile recenzji "Miłości", tyle hierarchii tekstów:) Dla mnie pierwsze opowiadanie jest formalnie najciekawsze. Dystopia z kolejnego - przeraża.
OdpowiedzUsuńNatomiast co moim zdaniem nie wyszło, to opowiadanie przedstawione w interludiach. Z jednej strony jest bardzo prawdziwe psychologicznie, ujmuje autentyzmem. Z drugiej - wydaje mi się, że właśnie na ten tekst zabrakło Karpowiczowi pomysłu. Piszesz, że Karpowicz załatwia swoje sprawy "prywatne". Wydaje mi się, że to opowiadanie silnie autobiograficzne, nawet jeśli nie pod względem przedstawionych w nim zdarzeń, to emocji na pewno. Natomiast wszystko to przybrało nieznośnie kaznodziejski ton - nawet jeśli spostrzeżenia Karpowicza są ważne i potrzebne. Mam wrażenie, że w tym tekście warstwa... hm, że tak to nazwę, ideologiczna, wygrała z literaturą. A to się zwykle dzieje ze szkodą dla tekstu.