Wydawca: Pauza
Data wydania: 12 września 2018
Liczba stron: 560
Przekład: Małgorzata
Woźniak-Diederen
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 49,90 zł
Tytuł recenzji: Rodzina i społeczeństwo
Pośród zachwytów nad „Tirzą”
czuję się trochę tak jak główny bohater książki wobec ludzi z jego otoczenia –
wyobcowany i odrzucony. Nie zachwyciła mnie ta powieść, bo mam wrażenie, że nie
unosi swojego potencjału. Diagnozowanie lęków cywilizacji zachodniej po akcie
terroru z 11 września 2001 roku wkracza na ścieżkę niebezpiecznych uproszczeń.
Rozgrywana na naszych oczach rodzinna psychodrama – bardzo teatralna, zarówno w
dialogach (zwłaszcza małżeńskich), jak i w działaniach w następstwie tych
dialogów – dość sztucznie kreowana jest jako wyrazisty symbol kondycji
społeczeństwa europejskiego, które w swej sytości oraz rzekomym indywidualizmie
tonie w mroku czegoś innego. To apodyktyczność, wzajemne formy przemocy,
terroryzowanie i szantaż emocjonalny. „Tirza” zwłaszcza w zakończeniu to już
oczywiste wykłady w fatalnie dobranych dekoracjach, aby jeszcze dobitniej
udowodnić status majętnego, pozornie uporządkowanego i białego człowieka
wyznającego swoje winy i opowiadającego o swych neurozach niememu słuchaczowi z
wyznaczoną pozycją niższości. Arnon
Grunberg zdecydował się na ambitny projekt, ale stworzył książkę przegadaną,
naprawdę tuzinkowo obrazującą społeczność, a jedynie oryginalnie portretującą
postacie drugiego planu, jak choćby nieposiadającą imienia małżonkę bohatera.
Jörgen Hofmeester uosabia
to, co w holenderskim społeczeństwie uchodzi za oznakę dobrobytu i pewności
siebie. Mieszka w tak zwanej lepszej dzielnicy, jest wyjątkowo poprawny
politycznie i w każdym innym znaczeniu, dba o konwenanse, emocje trzyma na
wodzy oraz uznaje, że jesteśmy tym, kim widzą nas inni. Tymczasem krok po kroku
cała jego pewność siebie będzie dekonstruowana, by dość szybko pokazać, że tkwi
pośród iluzji z poczuciem frustracji – jest zbędny, kwestionowane są zarówno
jego intymna męskość, jak i status ojca, szanowanego pracownika w wydawnictwie
czy mężczyzny biorącego odpowiedzialność za każdy swój krok. Grunberg chce za wszelką cenę „rozmyć”
swojego bohatera. Pokazać, jak trywializuje się samego siebie, jeśli ufa się
tylko temu, co inni o nas sądzą. Hofmeester staje się podmiotem i przedmiotem
coraz bardziej rozbudowanej literacko analizy ludzkiego stłamszenia w
konfrontacji ze światem. A zwłaszcza w konfrontacji z wyjątkowo asertywną
córką, na którą przeprojektowało się marzenie o doskonałym życiu, jakiego nie
można naprawdę zaznać.
Autor wydobywa swojego
bohatera z tak zwanego trudnego środowiska rodzinnego. Idiosynkrazje, lęki i
uprzedzenia wdarły się Hofmeesterowi głęboko do podświadomości. Jednocześnie
chce on wieść życie otwarte i pełne zrozumienia dla innych. Zwłaszcza dla
bliskich. Dla żony decydującej się na odejście i nieoczekiwany powrót oraz dla
córek, które śmiało wybierają własne drogi życiowe mało powiązane z tym, jak te
drogi zaprojektował dla nich ojciec. Grunberg pisze tak, że jego upadły na
kilka sposobów mężczyzna w żaden sposób nie wywołuje współczucia czytelnika.
Trudno z taką osobowością zbudować przekonującą narrację. Tym bardziej że z
przestrzeni opresyjnego domu wszystko zbyt czytelnie i nazbyt prosto przenosi
się w przestrzeń publiczną i staje świadectwem stygmatyzowania tego, jak
cywilizacja zachodnia nie potrafi rozprawić się z własną hipokryzją oraz
poczuciem swej wyjątkowości, w której przeżywaniu świata zawiera się właściwa
jego recepcja.
Nie jest to powieść ani wyjątkowo
wnikliwie diagnozująca upadłość w lęku i uprzedzeniu, ani też przedstawiająca
naprawdę głęboką wiwisekcję rodzinnych dramatów przeradzających się potem w
zaskakujący, ale trochę przewidywalny dramat główny. Grunberg analizuje tak trudne do zaprezentowania pojęcia jak „miłość”, „samotność”,
„wstyd” czy „duma”. Kreśli obraz ich wszystkich w sposób bardzo przewidywalny.
Powieść nie tyle jest za długa, ile przede wszystkim dotykająca wszystkich
kwestii powierzchownie. A za opowieściami i potyczkami słownymi, z których
tworzy się nam bardziej utwór do wystawienia na scenie, idą kolejne truizmy o
toksyczności w relacjach i o tym, że jako społeczeństwo toczy nas nowotwór
wstydu, zakłamania, niepewności własnego statusu w świecie, a przede wszystkim
choroba egocentryzmu.
Odebrałem „Tirzę” także jako
niezbyt udany eksperyment formalny, ale nie chodzi przecież o to, że z dużym
trudem można określić, jakim jest rodzajem powieści. Chodzi o pewną
nieuzasadnioną tendencję, by czynić opowiadaną historię za wszelką cenę
symbolem czegoś szerszego. Arnon
Grunberg stara się interesująco dobierać konteksty, ale kieruje nas w taką
stronę, że niejako z automatu mamy nadać tej powieści miano książki wyjątkowej
i wybitnej, choć przecież ani o niczym wyjątkowym (w sensie twórczej opowieści
o tym) nie jest, ani też nie wynosi nam spektakularnie bohaterów na piedestał
przez to, że intelekt walczy tu z atawizmami i nad wyraz czytelnie udowodnione
jest, iż jednak sromotnie przegrywa. Czytanie „Tirzy” było dla mnie okazją
do punktowania sobie tego, jak o cywilizacji Zachodu już napisano mniej lub
bardziej ważne powieści europejskie XX i XXI stulecia. Znalazłem się dodatkowo
w domu toksycznych zależności, pośród których miało liczyć się zaskoczenie –
jak ojciec traktuje córkę, jak małżonka męża, na jakich fasadach został
zbudowany nimb doskonałości niedoskonałej rodziny. I o wszystkim już gdzieś
wcześniej przeczytałem. Już mi to uświadomiono. Już zaznaczono, że tego typu sytuacje
i zdarzenia to godne przeanalizowania piekło. Że piekło to nie inni, jak twierdził
Sartre, lecz przede wszystkim my dla siebie. Tak, o tym było już wielokrotnie i
w nadmiarze.
Grunberg
spełnia się w byciu ironicznym, ale niekoniecznie wtedy, gdy chce być pisarzem
dojrzałego realizmu. Zwłaszcza w portretowaniu specyficznych zależności między
ojcem a córką, które stanowią trzon powieści. A potem nieco rozczarowują, bo
pomiędzy bohaterami nie ma jednak takiego ognia emocjonalnego, jaki autor chce
nam zaserwować w swej surowej trzecioosobowej narracji. „Tirza”
to ciekawa fantazja o poświęceniu i rozczarowaniu. Może gdyby była przede
wszystkim o tym, uznałbym ją za kameralną, lecz świetną powieść. Jest jednak
powieścią sporego przesytu i generującą dość oczywiste wnioski o kondycji
cywilizacji, która mimo wszystko jeszcze nie przechyliła się na wieszczoną
stronę upadku. A wedle powieści wydanej po raz pierwszy dwanaście lat temu stoi
ona już nad przepaścią.
Pozdrawiam imiennika !
OdpowiedzUsuń