Wydawca: Wydawnictwo
Otwarte
Data wydania: 30 stycznia 2019
Liczba stron: 368
Przekład: Aleksandra Wolnicka
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: O przynależności
Tym razem obiecałem sobie,
że nigdy więcej. Nie uwierzę już w biegunkę przymiotników, które gloryfikują
książkę na okładce. Bo tym razem w środku, pomiędzy pełnymi zachwytu zdaniami z
przodu i z tyłu, znajduje się blisko czterysta stron nudy. Zły jestem na
siebie, że dałem się zmanipulować, ale zły też na Tayari Jones za to, że
koncertowo zniszczyła książkę z naprawdę niezłym potencjałem. „Nasze małżeństwo”
byłoby dużo lepszą powieścią, gdyby autorka zrezygnowała z tak popularnych
dzisiaj kolaży narracji pierwszoosobowych, a zaproponowała nam uważną i
drobiazgową relację narratora wszechwiedzącego. Symboliczna intymność spowiedzi
tworzących narrację oraz wyolbrzymienia w ich subiektywnym opisie uczuć i
wrażeń paradoksalnie rujnują napięcie. Tayari
bardzo źle rozłożyła akcenty, w związku z tym początkowo zaaferowany całą
intrygą czytelnik jest coraz bardziej zawiedziony, bo wspomniane napięcie spada
i autorka nie robi nic, by mu pomóc, uczynić tę historię atrakcyjną i
przykuwającą uwagę.
„Nasze małżeństwo” to
opowieść o tym, że ludzie dużo częściej stawiają na pierwszym miejscu
samozadowolenie niż dobro tworzonego związku. Historia – bardzo płaska, bez
pogłębienia psychologicznego – o tym, jak patrzymy na siebie przez pryzmat
instytucjonalnych umów, ale także o tym, że w niekorzystnych okolicznościach i
w obliczu traumy możemy się od siebie odsunąć, czego potem możemy żałować albo
nie. I w zasadzie tylko o tym pisze Tayari. Dodaje jeszcze wątek stygmatyzacji
z powodu koloru skóry – zupełnie nieprzystający do przedstawianej historii,
stworzony raczej na siłę albo z poczuciem, że chce się wyrazić charakter
ludzkiej tożsamości wyznaczany przez kolor skóry i oburzyć się na jego
odrzucenie. W tym wszystkim dużo mielizn
narracyjnych, gdy ma się wrażenie stania w miejscu po godzinie lektury – z
wydarzeniami i bohaterami, którzy jakby zastygli i dopiero potem mierzą się z
pewną przewidywalną sytuacją graniczną. Czy to książka o konfrontacji
miłości z egocentryzmem? Poniekąd tak. Główna bohaterka rozmyśla przecież nad
tym, że to, jak odczuwamy miłość, i to, jak ją pojmujemy, to dwie zupełnie
różne kwestie.
Roy poślubia Celestial i zdaje
sobie sprawę, że usankcjonowany związek małżeński daje mu więcej praw i swobody
w ingerowaniu w decyzje swojej wybranki. Roy jest chłopakiem z prowincji, który
poślubia artystkę. Ich światopoglądy i sposoby życia są różne, ale przekonanie
o miłości i wzajemnym przywiązaniu pozwala wypracować jakąś wspólną przestrzeń.
Iść przez życie z poczuciem, że do siebie przynależą. Niekorzystny zbieg
okoliczności wystawi tę miłość na próbę. Może raczej całą półtoraroczną
relację, którą śmieli nazywać bliskością na całe życie. W przewidywalny sposób
następują pewne pęknięcia, kontakt się rozluźnia, ale pozostaje ten rodzaj
przywiązania, który moglibyśmy nazwać wiernością. Do czasu. Roy jest ofiarą
okoliczności, ale wyrasta w swej symbolicznej roli na ofiarę co najmniej potrójną.
W jakim sensie? Tayari Jones sugeruje wszystko wprost, jednak pozostawia pewien
margines własnej interpretacji. Wówczas, gdy dochodzi do spotkania tych dwojga
po latach. Upływ czasu i zmienne priorytety zaważą na bardzo emocjonalnej
konfrontacji. Jednak i wtedy wszystko jest jakieś letnie, niepełne, pozbawione
konturów, a przede wszystkim drapieżności.
Bo przecież to powieść z
gruntu kontrowersyjna i zmuszająca do dyskusji o tym, czym jest samostanowienie
i jak funkcjonujemy w związkach, które zawsze wymagają kompromisów. Bohaterowie „Naszego małżeństwa” wyglądają
trochę jak wyzłośliwiające się dzieciaki, ale też infantylnie zapatrzeni w
sferę własnych oczekiwań partnerzy, którzy muszą ponownie stworzyć swoje
definicje partnerstwa. Dużo ciekawiej wątek funkcjonowania w związku
wygląda, gdy przyjrzymy się historiom drugiego planu – opowieściom o tym, jak
układało się życie rodziców bohaterów i co oni z tych relacji przejęli, a czego
nie udało im się powielić, bądź o cieszeniu się z tego, że w tym akurat
aspekcie poszli swoją drogą.
Jones wprowadza bardzo
fasadowo postać tego trzeciego. Kogoś, kto ma być chodzącym wyrzutem sumienia i
namieszać w relacjach, które niewystarczająco nadszarpnęła trauma znalezienia
się Roya w niewłaściwych okolicznościach i w niewłaściwym czasie. „Nasze małżeństwo” opowiada o roli przypadku
w życiu człowieka i o tym, jak ten przypadek wpływa na emocje, postrzeganie
dalszej egzystencji. Troje to tłok i Tayari Jones podkreśla to nad wyraz
często, zakładając, że wokół motywu bliskich sobie ludzi i tej poszkodowanej
trzeciej osoby zbuduje jakąś interesującą historię. Tymczasem dzieje się
niewiele, by nie powiedzieć, że nic. W takim sensie, że zbudowany dramat
jest nim trochę na siłę. Emocje bohaterów, do których dzięki narracjom
pierwszoosobowym powinniśmy mieć nieograniczony dostęp, są przedstawione
fragmentarycznie, ale na tyle dosadnie, że nie ma się nad czym dłużej
zastanawiać. Cała historia koncentruje się bardziej na ciekawych retrospekcjach
dotyczących życia rodzin czarnoskórych Amerykanów niż na walce o godność oraz
uratowanie resztek zdrowego rozsądku, gdy druga osoba rości sobie prawo do
posiadania i zawłaszczenia, powołując się na akt prawny, nie intencje drugiej
osoby.
Mogłaby
to być ciekawa powieść obyczajowa o przynależności – o tym, na ile mamy
potrzebę przynależeć do kogoś, i o tym, jak bardzo jesteśmy w stanie zmienić
siebie oraz swoje życie, by dopasować się do wyobrażeń drugiego człowieka o
idealnym partnerze. Żadna z tych kwestii nie jest przedstawiona sugestywnie.
Bardziej przejmuje dramat Roya, ale tylko do momentu, kiedy mężczyzna
rozpaczliwie usiłuje zatrzymać upływ czasu i dotrzeć do osoby, która – tak jak
on – zmieniła się. „Nasze małżeństwo” zadaje pytanie o ludzką osobność i
indywidualność oraz o te aspekty związku, z którymi łączy się nasze poczucie
utraty samych siebie. Opowiada jednak historię dość banalną i – jak wspomniałem
– bardzo przewidywalną. Koloryt amerykańskiej prowincji, tak ładnie się z tym
wszystkim komponujący, to trochę za mało, by przykuć uwagę. Można tę powieść
traktować jako pewne ostrzeżenie, ale również symboliczną wykładnię ludzkiego
egoizmu, którego najbardziej się
wstydzimy w związku z drugą osobą. Rozczarowanie.
Pani Jarosławie, zupełnie się nie zgadzam. "Nasze małżeństwo" czytałem zaraz po tak chwalonym przez Pana "Lekim bagażu" Anny Cieplak. Dla mnie właśnie "Lekki bagaż" to książka nieangażująca, napisana wysilonym, chropawym, miałkim językiem, z wulgaryzmami użytymi na siłę. Kontrast stylistyczny pomiędzy tymi powieściami to właściwie przepaść. Co za tym idzie, o bohaterach dowiadujemy się znacznie więcej niż że "Basia jest jebnięta". U Jones mamy świetny wgląd w psychikę bohaterów, ich emocje, doświadczenia, motywację. Nie ma tu (niemal) czułostkowości i uproszczeń. Choć to proza w dużej mierze "kobieca" i trochę czytadłowa, to jednak jest to czytadłowość na poziomie Johna Updike'a czy Irwina Shaw, a nie np. K. Grocholi. Dlatego nie dziwi mnie nominacja do National Book Award za 2018 rok.
OdpowiedzUsuń