Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 3 kwietnia 2019
Liczba stron: 352
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 34,99 zł
Tytuł recenzji: Studium przemocy i niemocy
Szanuję i podziwiam dobór
problematyki. Opowiedzieć o wyobcowaniu i szykanach w prosty sposób, w którym
obiekt tychże wywołuje w obserwatorze atawistyczne współczucie, to generalnie
nie jest wielka sztuka. Zdać relację ze studium neurotycznego upodlenia, w
którym rozmywa się, stale przecież obecne w bohaterce, poczucie przynależności
do czegoś i kogoś, to już rzecz wymagająca odwagi oraz przemyślenia. O ile Joannie Lech nie zabrakło odwagi wraz
z bezkompromisowością, o tyle mam wrażenie, że zabrakło głębszych przemyśleń
nad strukturą tej książki. „Kokon” w bardzo obrazowy sposób przedstawia szereg
ułomności głównej bohaterki niebędącej w stanie dopasować się do środowisk,
które ją wykluczają. Obserwujemy także pełne szalonej determinacji próby
przywiązania do siebie mężczyzn funkcjonujących tutaj jako symboliczne
narzędzia opresji. Nie chcę trywializować, ale wydaje mi się, że Iga zostanie
nam w pamięci jako najwięcej wymiotująca postać współczesnej prozy polskiej Z
treścią wymiotów bohaterki, a także sposobami ich wydalania zapoznamy się
bardzo szczegółowo. Co jeszcze się zapamięta? Przede wszystkim oczekiwanie, aby
zrozumieć, ku czemu ta powieść zmierza. „Kokon” męczy nie tylko konstrukcją i
przesłaniem. To książka, w której – poza nakreśleniem problemu bez sugerowania
jakichkolwiek przyczyn sportretowanych objawów – nic się nie dzieje, wszystko
jest statyczne, wciąż na kolejnych stronach czytamy o tym samym i aby
zorientować się w problematyce powieści, wystarczy uważna lektura pierwszych
kilkudziesięciu stron.
Iga to taki mroczny rewers
Marianny z „Maszkarona” Patrycji Pustkowiak. Iga sięga ku autodestrukcji,
Pustkowiak portretuje bohaterkę przekładającą swoje lęki i neurozy w bunt wobec
otoczenia. Obie autorki starają się zwrócić uwagę na to, co odpycha i oddala od
kobiet zmagających się z takimi, a nie innymi deficytami – niemogących
zwyczajnie wziąć się w garść, bo nie mają możliwości oraz narzędzi, aby to
zrobić. Lech i Pustkowiak enigmatyczne przesłania swoich powieści starają się
zatrzeć za pomocą eksperymentów językowych. Joanna Lech radzi sobie chyba lepiej,
bo poetyckość książki o najbardziej naturalistycznych objawach zaburzeń
osobowości i odżywiania to sztuka, której warto się przyglądać, choć – jak już
wspomniałem – podziwiać można przez chwilę. Nie chodzi mi o to, że tak przedstawione bohaterki jak te z „Maszkarona”
czy „Kokonu” mają wzbudzać estetyczny niepokój i to w związku z nim odpychać od
lektury. Odnoszę wrażenie, że obie książki portretują problemy, nie wchodząc w
żadne próby ich diagnozowania. Pozostawiają w niedosycie, ale jednocześnie
tworzą na tyle spójne wizerunki antypatycznych kobiet, że są wyraźne. Wyraźna
powieść to nie zawsze znaczy dobra powieść. I o tym być może autorki nie
pomyślały.
Iga jako dziecko bała się
ciemności. Dlaczego? Potrafiła przez kilka miesięcy milczeć. Co było przyczyną?
Joanna Lech porzuca choćby próby sygnalizowania problemów już od samego
początku tej historii. Opowieści, która w zasadzie nie ma początku ani końca, a
pomieszanie perspektyw czasowych potęguje celowy oczywiście chaos. Przyglądamy
się kobiecie, dla której opresyjne było właściwie wszystko, z czym się
zetknęła. Wydobyła się z domu, w którym matka wciąż na nowo podkreślała jej
zbędność i nieprzystosowanie. Ze szkoły, której unikała, bo było to dla niej miejsce
wyjątkowo opresyjne. Ze związków z mężczyznami, którzy nigdy nie dawali
poczucia bezpieczeństwa. Iga na wiele sposobów doświadcza również przemocy,
jest to przemoc systematyczna i destrukcyjna dla niej. Ale najciekawsze jest
śledzenie tego, w jaki sposób jej pokłady przenoszą się do wnętrza bohaterki i
dlaczego Iga z taką determinacją umie krzywdzić swoje ciało i swój umysł. Nie
chce zostawić mężczyzny, który ją upokarza, i nie potrafi funkcjonować w żadnym
środowisku, gdzie mogłaby wykazać się kreatywnością, przedsiębiorczością, wziąć
odpowiedzialność za swój los. Bierność
Igi jest tu wielopoziomowa. Jest prostym mechanizmem samoobrony, który nie jest
skuteczny. Jest też sposobem na przetrwanie, ułożenie się ze swoimi neurozami.
Choć wspomniane już zwracanie treści żołądka znamionuje wewnętrzny bunt,
poczucie wypełnienia obcą treścią. W niej są wszystkie niechciane i brutalne
gesty, wszystkie przerażające i deprecjonujące słowa, jakie Iga słyszy. Ale
stale jest to tylko odreagowywanie. Nie będziemy mieli możliwości zrozumienia,
skąd bierze się piekło bohaterki. Możemy jedynie kroczyć po jego piętrach,
obserwować narastające poczucie bycia ofiarą. Bo Iga jest ofiarą, ale składa w
ofierze także samą siebie.
Interesująca
metafora przepoczwarzania się motyla (choć tytuł funkcjonuje także w innym
znaczeniu!) wzbudza kolejny niedosyt, bo nie jest to powieść rozwojowa, a wręcz
można powiedzieć, że zjada swój ogon. „Kokon” to ciąg sytuacji i
zdarzeń, w którym obserwujemy niedopasowanie głównej bohaterki i jesteśmy
świadkami tego, w jaki sposób Iga chce wyartykułować albo pokazać, że czuje, iż
nigdy do niczego nie przynależy, a sama dla siebie jest najbardziej toksyczna.
Joanna Lech pisze w taki sposób, że żal przeradza się w niechęć, a empatia
słabnie, bo widzimy za dużo niewygodnych dla percepcji kontekstów, w których
ona sama staje się po prostu irytująca. I choć mamy do czynienia z narratorem
wszechwiedzącym, ani na chwilę nie przekraczamy granicy ustalonej w tej
powieści na samym początku. To takie trwanie w czytelniczym kokonie. Nie
wydobywamy się z niego, nie wyniesiemy z tej książki jakiejś ważnej i istotnej
refleksji. Możemy się tylko okopać w irytacji albo wykazać wyjątkową
wyrozumiałością.
Problem
polega jednak na tym, że ta narracja nie da żadnej ekspiacji – ani bohaterce,
ani czytelnikowi, choć chwiejące się trochę w konstrukcyjnych posadach
zakończenie chce udowodnić coś innego. Nie znajdzie się w niej nic, co pozwoli
realnie zaskoczyć, a tym samym zakorzenić się gdzieś w umyśle, zabrać ze sobą „Kokon”
na długo po lekturze. Joanna Lech sprawnie i inteligentnie
prowadzi nas przez przestrzenie furii, rozpaczy i bezsilności. Sprawia jednak
wrażenie przewodnika z rodzaju tych, których na wycieczkach słuchają tylko
najpilniejsi uczniowie. Reszta przygląda się temu, o czym przewodnik opowiada,
ale w dużej mierze chciałaby się znaleźć gdzie indziej. Bo to nie jest powieść
o labilnej emocjonalnie histeryczce, której mimo niechęci trzeba przyznać moc
współczucia, gdyż jest to konieczne i w dobrym tonie. To historia – jak
wspomniałem – celowo chaotyczna, ale poziom chaosu i nierozpoznania czytelnego
znaczenia może być dużo bardziej zgubny, niż autorka mogła to przewidzieć.
Rozczarowanie.
Właśnie przebrnęłam przez „Kokon” (kolejne i ostatnie podejście) i przyznaję, że mam podobne odczucia po tej lekturze. Chciałam przeczytać, zachęcona m.in. porównaniem (na okładce) do „Szklanego klosza” S. Plath, które moim zdaniem jest mocno przesadzone i wprowadza w błąd czytelnika. Dziękuję za Pana recenzję, myślę że bardzo trafnie opisuje braki i nadmiary tej książki.
OdpowiedzUsuńNa marginesie - czy poleciłby Pan jakąś powieść o podobnej problematyce, jednak pogłębionej, rozwiniętej (w sensie diagnozowania) i wnoszącej trochę nadziei? Zakończenie „Kokonu” w ogóle mnie nie przekonuje. Pozdrawiam🙂