Pages

2019-05-10

„Mama mordercy” Ida Linde


Wydawca: LOKATOR

Data wydania: 24 kwietnia 2019

Liczba stron: 192

Przekład: Justyna Czechowska

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 36 zł

Tytuł recenzji: Przynależności

Bardzo rzadko odnoszę się do oprawy graficznej omawianej książki, ale najnowsza powieść Idy Linde – w pewnym stopniu odmienna od pozostałych – doczekała się prawdziwego dzieła sztuki, albowiem jej okładka za pomocą czerni i czerwieni nie tylko trafnie symbolizuje problematykę powieści, lecz jest po prostu piękną rzeczą. I taką książkę chciałoby się mieć na półce. Artystyczna oprawa zapowiada także znakomitą treść. „Mama mordercy”, jak już zaznaczyłem, jest nieco inną powieścią szwedzkiej pisarki. Wyróżnia ją to, że ma bardzo linearną akcję, zawiera niewiele retrospekcji, a znana już z poprzednich dokonań Linde poetycka wieloznaczność nieco skrywa się tu w tle, bo to dość mroczna narracja zawierająca elementy powieści kryminalnej. Mrok oczywiście nie jest dosłowny i Linde jak zawsze potrafi obiekt swojego opisu doskonale zniuansować, niemniej przy lekturze tej książki częściej zadajemy sobie oczywiste pytania związane z rozwojem fabuły, niż wchodzimy w rejestr poetyckich metafor obrazujących kondycję emocjonalną przeżywającej dramat kobiety, która swą tożsamość oparła na przynależnościach. Tracąc jedną z nich, rozpaczliwie usiłuje znaleźć kolejną. „Mama mordercy” to doskonała historia o tym, że przynależymy do siebie tylko poprzez podobieństwa. Ale to także intrygująca fantazja o trudnym macierzyństwie odbiegająca od przesłania „Poleciały w kosmos” i obrazująca matczyny dramat w zupełnie innych kontekstach.

Henrietta swojemu chłopcu podporządkowała życie. Odrzuciła wszystkie jego przejawy i aktywności. Poza pracą, która daje utrzymanie. Ale bohaterka jest przede wszystkim projekcją marzeń o wspaniałym życiu syna, który niepostrzeżenie wymyka się jej troskliwości i przestaje być słodką istotą, której oddechy liczy się z czułością i dla której jest się gotowym do największych poświęceń. Poświęcić można także swoją potrzebę szczęścia i samozadowolenia. Bo Henrietta jest swoim chłopcem – to on nadaje kształt jej życiu i tylko dzięki niemu nie przygląda się narastającej samotności, która dopada ją wielopłaszczyznowo, tworząc klaustrofobiczną atmosferę życia wyłącznie dla kogoś, bez potrzeby kontaktu ze światem oraz innymi ludźmi.

Syn Henrietty dorasta i kieruje się w stronę cienia, którego ogromu matka zdaje się nie zauważać. Na początku są to koszmary senne znamionujące coś, z czym bohaterka nie będzie w stanie się zmierzyć, bo oniryczne projekcje syna są już poza granicami jej pojmowania i możliwości zaopiekowania się. Tymczasem jej chłopiec dokonuje zbrodni. Z chwilą, w której przełamuje jakąś wewnętrzną barierę, staje się kimś obcym. A jednocześnie przecież nadal kochanym przez matkę. Henrietta będzie musiała zrewidować swoje poglądy na to, co znaczy troska o syna. Zostaną rozdzieleni. To będzie pewien dramatyczny koniec, ale równie dramatyczny początek osobności. Bycia z samą sobą, swym niedopasowaniem, swym macierzyńskim rozczarowaniem i przede wszystkim z rozpaczą. Ta rozpacz da w powieści także pewien początek. Nawiąże się nowa, specyficzna relacja. Henrietta skonfrontuje się z kimś, kto tak jak ona jest w stanie oszukiwać emocjonalnie, by wydobyć się z mroku pustki i goryczy. A może ta nowa znajomość będzie jednak szansą, by ujrzeć siebie i relację z synem z zupełnie innej perspektywy?

Ida Linde nie oszczędza bohaterki, ale także czytelników. Tytuł funkcjonuje jako stygmat, ale także jako wrota innego rodzaju porozumienia. Henrietta będzie świadkiem tego, że silną więź emocjonalną może stworzyć z kimś innym niż z synem. Ale będzie to więź zniewalająca, wymuszająca pewne kompromisy. Bardzo intensywna relacja, która wciąż na nowo będzie kazała przypominać sobie wszystko to, o czym bohaterka chciałaby zapomnieć. I tu Linde stawia pytania o to, czy jakąkolwiek traumę jesteśmy w stanie zapomnieć. Jak upływ czasu rozprawia się z naszymi boleściami? Przecież od momentu odkrycia koszmarnej prawdy matka i syn rozpoczynają coś nowego. Osobno. Pierwszoosobowa narracja wyraźnie wskazuje, że emocjonalność chłopca, który dopuścił się zbrodni, skrywa się tutaj w tle. W ogóle śmierć pojawia się w tej powieści zupełnie inaczej niż np. w „Na północ jedzie się, by umrzeć”. Jej ślad to świadectwo pewnej zmiany. Nie ma tu opozycji między życiem a nieistnieniem. Jest bardziej życie emocjonalne skontrastowane z nieistnieniem po tym, gdy ta emocjonalność ulegnie zaskakującej przemianie. Ida Linde idzie dalej – zwraca uwagę na kondycję kobiety, matki i kochanki niemogącej odnaleźć się w zupełnie nowym dla siebie rejestrze przeżyć, odbierania życia. Dlatego „Mama mordercy” tak mocno przejmuje. Wraz z bohaterką konfrontujemy się z pewnego rodzaju pustką, którą musi kompulsywnie czymś wypełnić. Zerwana bliskość i najważniejsza życiowa relacja nie będą do odbudowania. W zamian pojawi się szansa na to, by uratować kogoś innego. A może siebie. Bo ratunek nadejdzie wówczas, gdy przeniesiemy własne cierpienie na drugą osobę, a na swoje barki weźmiemy taki rodzaj dramatu, który nie dotyka nas osobiście.

Ta książka zadaje także pytanie o to, kto i na jakich zasadach ma prawo decydować o naszym szczęściu, definiować to szczęście i zmuszać do emocjonalnej zależności, która doprowadza do wyobcowania. Bohaterka nowej powieści Linde jest rozpaczliwie samotna i ta rozpacz samotności pogłębia się za każdym razem, gdy Henrietta chce udowodnić światu, że może być szczęśliwa. Mimo stygmatu, ostracyzmu, niepewnych spojrzeń ludzi wokół i świadomości, że jej chłopiec nigdy już nie będzie dzieckiem, nad którym z troską będzie można się pochylić. Aresztowany dziwi się, że matka może przejawiać zadowolenie z życia, którego wolność jest mu odebrana. A Henrietta z pełnym przekonaniem daje sobie prawo do tego, by nie dzielić rozpaczy syna. Linde obrazuje tu tę emocjonalną zależność, która nakreślona była w tak zwanych normalnych okolicznościach, a tutaj poddana jest próbie. To, co się dzieje w życiu matki i syna, może być próbą ich miłości i przywiązania.

To także o opowieść o tym, w jaki niekontrolowany sposób wyzwala się pożądanie. Nie tylko po to, by zapełnić emocjonalną pustkę, ale także po to, by stanowić nowy rodzaj życiowego wyzwania. Linde opowiada także o roli zastępczej miłości. O niemożności tkwienia w pustce, choć przecież fasadowe życie podporządkowane jednej osobie może być naprawdę rozpaczliwie puste. „Mama mordercy” to ciekawa historia tego, czym jest miłość, jak bardzo może być intensywna i do czego prowadzić, jeśli istnieje w nadmiarze. Bo poszukiwanie prawdziwej miłości to szukanie kogoś, kto nie jest tym poszukującym. A Linde opowie o tym, że miłość potrafi być zgubna, ślepa, ale także silniejsza niż śmierć. Krótka, lecz zapadająca mocno w pamięć narracja. Szwedzka pisarka wie, że jej powieści nie muszą wychodzić poza lingwistyczny minimalizm, by były wielkie. Ta najnowsza to dowód na to, że Ida Linde wciąż ma nam coś nowego do powiedzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz