Wydawca: Czarne
Data wydania: 18 września 2019
Liczba stron: 264
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Islandzkie peryferia
„Szepty kamieni” wysoko
postawiły poprzeczkę, w związku z tym moje oczekiwania wobec nowej książki
Bereniki Lenard i Piotra Mikołajczaka były bardzo duże. Okazuje się jednak, że
„Zostanie tylko wiatr” to rzecz zupełnie inna. Bardziej może uporządkowana, analityczna,
uciekająca od poetyzowania – a jednak niezwykle pięknie obrazująca samotność,
bo o niej na Islandii można dowiedzieć się najwięcej. Myślę, że ta druga
książka to także zrealizowanie celu, który nie do końca wyszedł autorom w
„Szeptach kamieni”. Chodzi mi o opowieść o tym, co na Islandii porzucone. I
tutaj to porzucenie funkcjonuje w wymiarze dosłownym oraz symbolicznym. Bo
Fiordy Zachodnie, czterysta lat temu będące centrum wyspy, dzisiaj są
przestrzenią zapomnienia i bardzo specyficznej izolacji.
To najpiękniejsza część
Islandii, ale jednocześnie najtrudniejsza do zrozumienia. „Zostanie tylko
wiatr” to wielowątkowa opowieść o tej specyfice. O tym, że w tym odległym
rejonie wyspy, skąd sami Islandczycy masowo migrują ku większym miastom, skryta
jest niebywała tajemniczość. Także pewna bezkompromisowość, o której opowiadają
rozmówcy. Lenard i Mikołajczak zabierają nas w podróże po przestrzeni, w
której osamotnienie jest filozofią, celem i czasem stanem, dzięki któremu można
przetrwać. Wkraczamy do miejsca niemożliwości – trudno wyobrazić sobie, jak
funkcjonuje się tam, gdzie aura każe walczyć o kolejny dzień, a oddalenie od
cywilizacji wymusza specyficzny hart ducha i stwarza życiu proste, acz pełne
wyrzeczeń priorytety. Ta książka to piękny dowód na to, że o islandzkim
odrzuceniu można opowiadać z empatią. Opowieść o peryferiach piękna i
okrucieństwa. O tym, że na Fiordach Zachodnich oddycha, myśli i czuje się
inaczej. O specyficznym życiu podporządkowanym izolacji. O samotności, w którą
trzeba wrosnąć, nauczyć się jej i wiedzieć, że jest stanem najważniejszym.
Autorów interesuje niemożliwe
jeszcze w innym sensie. Chcą pokazać, że islandzkie niedostępność oraz surowość
można jeszcze zintensyfikować. Doświadczyć ich w najbardziej ekstremalny
sposób. Stąd też wiele tekstów koncentrujących się na półwyspie Hornstrandir.
Miejscu, o którym jeden z rozmówców opowiada w następujących słowach:
„Większość ludzi przybywa na Islandię po to, by objechać ją dookoła. Jedna
dziesiąta decyduje się wjechać na Fiordy Zachodnie, a jedynie ułamek procenta
zawitać tutaj”. Hornstrandir to wyzwanie także dla samych Islandczyków. Niebywałe
piękno połączone z tym, o czym zapomniała już nowoczesna Islandia – z możliwością
obcowania samemu ze sobą. Bez komunikacji, bez pospiesznego rytmu współczesnych
technologii. Bez poczucia, że coś się traci. Dlatego historie z Hornstrandir
najbardziej oddziałują na wyobraźnię. To narracje o tym, jak bardzo
odizolowana jest od świata cała wyspa, ale też historie mówiące o tym, jak
wielu Islandczyków chce uciec od tej pierwotnej formy wyobcowania
egzemplifikowanej przez niezamieszkaną dziś przestrzeń noszącą ślady ludzi,
którzy musieli się tam mierzyć z losem.
„Zostanie tylko wiatr” to –
wbrew pozorom – od początku do końca książka o ludziach. Ludzkich słabościach,
niebywałej sile charakteru, ale także ciekawości tego, czym w zasadzie jest
stan osamotnienia, jak można go przeżyć, do jakiej formuły życia może
skierować, co odsłonić i co pomóc zrozumieć. Tu ważne będą dwie opowieści: o
nieżyjącym już islandzkim pustelniku, z którego zupełnie przypadkiem zrobiono
medialną gwiazdę i o zdeterminowanej do samotnego życia kobiecie, która sama
mierzy się z przeciwnościami losu, ustalając najbardziej oczywiste dla niej
priorytety – „karmić owce i trwać”. O ile Gisli funkcjonuje tutaj jako fantazja
o tym, jak wiele dzieli dzisiejszą Islandię od różnych form wyobcowania
obecnych na jej peryferiach, o tyle historia Betty to przede wszystkim
przejmująca opowieść o mierzeniu się z przeciwnościami losu w dwójnasób.
Rozmówczyni podporządkowuje się surowej naturze, ale jednocześnie musi walczyć z
prawnymi absurdami, które samotnej islandzkiej kobiecie odbierają pewne prawa i
możliwości działania. Te dwie historie, sąsiadujące ze sobą w książce, obrazują
specyficzny rodzaj konfrontacji człowieka z islandzką naturą. Tu nie można być
tylko podległym i biernym. Surowość wokół trzeba pokochać, by ją na swój sposób
ujarzmić. Islandia nie daje możliwości wyboru. Jest całkowicie obojętna wobec
ludzkiego losu. Staje się on wyraźniejszy, bo w pewien sposób wywalczony. I
efekty tej walki widać chyba najlepiej, kiedy czyta się o mieszkańcach Fiordów
Zachodnich.
Ale wspomniany już Gisli to
także ktoś, kto dał Islandczykom lekcję pokory, empatii i bezpretensjonalności.
Człowiek, dla którego istniała tylko codzienność zatwierdzona prawami natury.
Ktoś, kto nigdy nie skorzystał z ułatwień, nie poddał się przemianom, które w
ciągu jednego pokolenia zrewolucjonizowały Islandię stającą na czele
najnowocześniejszych państw świata. W biografii Gislego, która pięknie obrazuje
trudność trwania w otoczeniu Fiordów Zachodnich, autorzy widzą prawdopodobnie
tę perspektywę opisu islandzkiej prowincji, której już po prostu nie ma, bo
ludzie mentalnie porzucili ten region. Pozostawili jego tajemnice samym sobie.
Lenard i Mikołajczak stają się tropicielami tych tajemnic. W
przeciwieństwie do Gislego lubią drogi. W znaczeniu dosłownym i metaforycznym.
Z zaskakującą lekkością oraz wrażliwością podążają drogami nieoczywistymi. Są
poszukiwaczami nietuzinkowych historii. Wydobywają je ze swobodą i gracją.
Rozmawiają przede wszystkim z Islandczykami. Starają się być trochę jak Gisli –
nie z tego świata, zainteresowani narracjami, na które większość osób nie
zwracałaby uwagi.
Ta autorska ciekawość jest
czymś najpiękniejszym, bo z niej zrodziła się pasjonująca książka o tym, co to
znaczy być peryferyjnym, odczuwać własną egzystencję intensywniej, ale przede
wszystkim o tym, czym Fiordy Zachodnie są w mentalności Islandczyków.
Niesamowite jest to, jak Lenard i Mikołajczak podążają kolejnymi tropami. Są w
swym działaniu nietuzinkowi, wysłuchują nieoczywistych zwierzeń. Starają się za
wszelką cenę pokazać, że do tego, co na Islandii intymne, można się taktownie
zbliżyć, dowiedzieć się o tym, ale nie naruszyć żadnych granic prywatności. W
tym znaczeniu jest to opowieść o Islandii, o jakiej nikt jeszcze nie usłyszał,
bo nie ma w sobie wrażliwości i charakterystycznej dla autorów tej książki
konsekwencji w działaniu, dzięki której strzępy zasłyszanej historii stają się
soczystą opowieścią.
Wspomniałem, że to ważna
książka o samotności – jej kształtowaniu się, doświadczeniu. O tym, że trzeba
mieć pewność spokoju bycia z samym sobą. Nikt tu z niczym się nie spieszy,
nikt nie wykorzystuje opowieści drugiego człowieka. Autorzy nie wchodzą w
jakieś inwazyjne relacje, zdobywają serca rozmówców tą delikatnością i
subtelnością. Wiedzą, jak ważna w Islandii jest umiejętność bycia z samym sobą,
i doskonale to rozumieją. Zdobywają opowieści o ludziach, którzy z wielu
powodów nie rozmawialiby z dziennikarzami chwytającymi tylko fragmenty
prawdziwych historii. A ta książka to ich bardzo specyficzny zbiór.
Melancholijny i w porównaniu z poprzednią książką tylko delikatnie poetycki,
lecz także dowcipny, bo autorzy mają poczucie humoru. W „Zostanie tylko wiatr”
ukryły się zaskakujące postacie. Były islandzki premier czy najbardziej znany
islandzki komunista. Ale również kapitan, który wciąż na nowo odkrywa lądy i
samego siebie, a także pewien Amerykanin, którego zesłano w pustkę, a odnalazł
treść i sens dalszego życia.
Lenard i Mikołajczak kochają
Islandię. To niezwykły rodzaj miłości, ale bardziej niezwykłe jest to, że
Islandia – wbrew wszystkiemu – chyba tę ich miłość odwzajemnia. Najpiękniej o
przywiązaniu i uczuciach opowiada się na wymagającej prowincji. Ta książka to
zbiór opowieści o ludziach naprawdę kochających wyspę. I o tym, co wyspa robi z
tą miłością. O szacunku do wymagającego miejsca i o tym, że zawsze w
konfrontacji z naturą wymagać mamy dużo przede wszystkim od siebie.
Piękna, głęboka recenzja. Mam po lekturze podobne odczucia i chyba nie umiałabym dodać nic więcej. Dzięki :)
OdpowiedzUsuń