Wydawca: Wydawnictwo
Poznańskie
Data wydania: 6 maja 2020
Liczba stron: 216
Przekład: Jacek Godek
Oprawa: twarda
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Zbędność i bycie potrzebnym
Powieść Auður Avy Ólafsdóttir
jest trochę takim rewersem „Kobiety w 1000°C” Hallgrímura
Helgasona. Autorka „Blizny” udowadnia, że nie trzeba aż tak efektownej
postaci literackiej jak Herra, aby interesująco opowiedzieć o człowieku na marginesie
życia i społeczeństwa. Obie powieści uzupełniają się również dzięki temu, że w
każdej o wyobcowaniu opowiada się trochę przez płeć. „Blizna” nie ma jednak
dużego ładunku energetycznego, to opowieść bardzo kameralna, taka wręcz
wyszeptana, zamykająca się gdzieś do wewnątrz, ale i proponująca – w
przeciwieństwie do „Kobiety w 1000°C” – nazbyt oczywiste rozwiązania, zbyt
czytelne wnioski. Ta książka jakby przełamuje się na pół. Po znakomicie
poprowadzonej części pierwszej, tej „islandzkiej”, wkraczamy w rejon wielkich
uproszczeń i dydaktycznych symboli. Oto bowiem bohater borykający się z
poczuciem własnej zbędności rusza w podróż do kraju, w którym niedawno
zakończyła się wojna. I wówczas, patrząc na to, jak innym jest gorzej i jak
muszą żyć w cieniu śmierci, choć właśnie życie kochają najbardziej,
autodestrukcyjne myśli bohatera ulegną zmianie. To chyba nie takie proste.
Zwłaszcza że Ólafsdóttir sugeruje, iż wystarczy poczuć się gdzieś potrzebnym,
by przestać myśleć o tym, jak bardzo jest się nieszczęśliwym. Trochę kojarzy mi
się to wszystko z „radami” dla ludzi w depresji, aby sobie pobiegali lub zdrowo
się odżywiali.
Jonas czuje, że popada w
zapomnienie. Zapomina go rzeczywistość wokół, ale i on sam. Nie chce, by finał
jego życia przypominał starość matki, tej zamkniętej w świecie swoich rojeń
starszej pani, która „skurczyła się niemal do niebytu”. Jonas wie, kim był,
ale nie ma pojęcia, kim jest. Nieudane małżeństwo, które nareszcie się
skończyło, i jedyna bliska mu – choć i tak nie do końca – w tym rzeczywistym
świecie osoba, czyli córka. Bohater nie widzi w życiu żadnego powodu do
osobistej satysfakcji. Wszędzie był jakby obok, wszędzie stawał się elementem
tła. Nigdy nie skonfrontował się tak naprawdę ze sferą własnych potrzeb i
emocji, bo nawet kiedy pisał pamiętnik, zamieszczał w nim surowe relacje z
życia, wielokrotnie zobrazowanego zdaniami oznajmującymi zamkniętymi stanowczo
kropkami. Bohater „Blizny” daje się poznać w swej nagości, a kiedy później czyta
zapiski z pamiętnika, widzi, że ostatni mówi o tym, że jest tylko ciałem. Ta
świetna metafora obrazuje zarówno bezbronność Jonasa względem samego siebie,
jak i pewną dziewiczą wrażliwość – kiedy nie ma na sobie ubrania ochronnego,
musi metaforycznie mierzyć się z tym, co boli, doskwiera, atakuje bezpardonowo,
rani skórę, rani coś, co jest w Jonasie najczulsze. Bohater pokazany jest jako
bardzo specyficzny outsider. Jest w tym wszystkim bardzo czujny, przygląda się
rzeczywistości uważnie. Potem się okaże, że nie dość uważnie, gdy nie przewidzi
tragedii w najbliższym otoczeniu, ale Jonas jest bardzo skupiony na sobie, bo
tylko to mu pozostało. Może jeszcze odrobina cynizmu i ślady po życiu, kiedy
się do czegoś nadawał – wszystkie narzędzia do majsterkowania, naprawiania tych
elementów świata, które dadzą się z łatwością naprawić.
Auður Ava Ólafsdóttir
brawurowo zaczyna swoją powieść o tym, jak bardzo trudno jest być samemu ze
sobą, przypominając sobie jednocześnie siebie z czasu, w którym nie było tej
trudności umiejscowienia się jakoś konkretnie, nadania sobie roli i
przynależności. Ta brawura i niezwykłość, podkreślane także świetnie
skonstruowaną sceną rozmowy Jonasa z matką, gdzieś jednak zaczynają ulatywać.
Autorka decyduje się wysłać swojego bohatera do miejsca, gdzie inni mieli
gorzej. Tam, gdzie śmierć naprawdę się wydarzyła z całą swoją
bezkompromisowością, a nie tylko była źródłem rozmyślań i wpędzania samego
siebie w egzystencjalny letarg. Jonas – mówiąc wprost – rusza w podróż, aby się
zabić. Tymczasem dotrze do miejsca i ludzi, którzy zaznawszy rozpaczy po
zabijaniu, próbują odnaleźć sens życia. I jako syty Islandczyk w biednej
przestrzeni deficytów oraz lęku przed tym, że wróci wojenny koszmar, nie może
się poczuć inaczej niż niestosownie ze swoimi myślami samobójczymi. Tutaj już
właściwie wszystko staje się oczywiste i przewidywalne. Choć islandzka pisarka
z dużą dozą empatii i dbałością o misterne szczegóły obrazowania postapokaliptycznej
traumy zderzy swojego bohatera z okrucieństwem czasu przeszłego dokonanego, w
tej drugiej części „Blizny” w moim odczuciu nie dzieje się już nic ciekawego.
Nie ma napięcia, emocjonalnej
duszności, nie ma akcentowanych na tle surowej Islandii dylematów o tym, czy
warto szukać sensu życia w czasie przeszłym, czy można go odkryć, przypominając
sobie wcześniejsze życie. Jonas na Islandii jest doskonale zawieszony w pustce
swojej tożsamości i jego cierpienie wybrzmiewa na różne sposoby. Matka wspomina
go jako zawsze dobre i poczciwe dziecko. Takim też pewnie był mężem i ojcem.
Tak uporządkował życie, by wieść je wzorowo, nikomu nie rzucać się w oczy, ale
coraz bardziej zbliżać się do egzystencjalnej pustki. Ten dramat rysuje się
bardzo mocno i szkoda, że jego waga zdewaluowana zostaje przez dalszą fikcję
literacką. Czyta się „Bliznę” przez cały czas z niesłabnącym
zainteresowaniem, ale można odnieść wrażenie, że zbudowane napięcie gdzieś się
ulatnia, ważne staje się coś innego, inny rodzaj filozofowania o życiu, inna
opowieść o poczuciu przynależności albo jej braku.
Kiedy poznaje się Jonasa,
odnieść można wrażenie, że – jak bohater „Przedśpiewu” Staffa – jest „pogodny
mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu”. Auður Ava Ólafsdóttir w takiej
konstrukcji bohatera pokazuje bardzo przejmująco ontologiczną samotność przy
jednoczesnym wskazaniu, że w najgorszej nawet formie opresji emocjonalnej
człowiek musi się jakoś ulokować, w jakiś sposób ją zracjonalizować, pogodzić
się z czymś, czego nie rozumie. Ta historia wprost i poprzez metafory mówi o
tym, jak bardzo bolesne jest wytrzymywanie samemu ze sobą. Jak łatwo przez lata
zapomnieć o tym, co naprawdę nas kształtuje, bo w zamian kształtujemy elementy
rzeczywistości i nasza praca nad nimi daje jakieś definicje, wierzymy im i
zapominamy o własnym wnętrzu.
„Blizna” dość szybko z
powieści ciekawych pytań staje się historią nazbyt oczywistych odpowiedzi.
Dzieje się to dla mnie zaskakująco łatwo i w taki oczywisty sposób, który
naprawdę zdumiewa. Chodzi o miejsce ostatniej podróży bohatera. O to, że jednak
poszukuje bezkompromisowego rozwiązania, ale staje się w tym trochę banalny,
nie przypomina intrygującej postaci z pierwszych kilkudziesięciu stron. I choć
cała książka zachowuje niepowtarzalny styl w bardzo dobrym przekładzie oraz
elementy charakterystycznego czarnego humoru, opowiada się potem już jakby
encyklopedycznie. Z wielu symbolicznych tez tworzy się kilka bardzo
konkretnych, raczej podręcznikowych. Dlatego „Blizna” to jednocześnie powód do
prawdziwego zachwytu jej początkiem i książka, wobec której osobiście stanąłem
w opozycji, bo spłaszczyła i uczyniła bardzo prozaicznym problem tak świetnie
nakreślony na wstępie.
Właśnie czytam tę książkę. Rzeczywiście, tak jest w normalnym życiu, że widząc osoby, które mają gorzej, jest nam lepiej i żeby nie mieć jak one, jednak człowiek walczy. Dzięki temu często osiąga więcej niż gdyby nie widział tych ludzi.
OdpowiedzUsuń