Pages

2021-08-09

„Czas huraganów” Fernanda Melchor

 

Wydawca: MOVA

Data wydania: 11 sierpnia 2021

Liczba stron: 256

Przekład: Katarzyna Sosnowska

Oprawa: twarda

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Oblicza przemocy

Wszyscy znamy i pamiętamy Macondo Márqueza. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że portretowana w tej przejmującej meksykańskiej powieści La Matosa to taki mroczny rewers Macondo, a właściwie miejsce obrazujące tylko upadek, ale od upadku podążamy tu po jakiejś mistycznej drodze ku oczyszczeniu. Znakomicie dobrana w tytule symbolika zjawiska atmosferycznego wnosi do odbioru tej książki zarówno niepokój, jak i grozę, ale przede wszystkim oczekiwanie na coś potwornego – choć największa potworność już zdążyła się wydarzyć. Czy to zatem Macondo à rebours? Mocne nadużycie interpretacyjne, ale tylko wtedy, kiedy uzna się opisane wydarzenia z meksykańskiej prowincji za rzeczywiście skończone. Niezwykle niepokoi zakończenie tej książki, a jej początek wbija w egzystencjalną grozę i rzadko budowane tak sprawnie i tak przekonująco poczucie wszechobecnego fatalizmu, gdy zbrodnia skrywa za sobą mnogość okrucieństwa, patologii, nienawiści, pogardy i zła.

W dużej mierze o tym wszystkim jest „Czas huraganów”. Rzecz o misternej konstrukcji – zazębiające się opowieści, które ostatecznie dają nam wiedzę o tym, co potwornego się wydarzyło, lecz jednocześnie kreślą oblicza potworności nierobiących już takiego wrażenia jak zwłoki, pozostałości po okrutnym mordzie. Ale nie robią one wrażenia tylko dlatego, że często są tłem, o którym się nie myśli. Fernanda Melchor wydobędzie z tego mrocznego tła wszystko to, czego meksykańskie społeczeństwo powinno się wstydzić, ale przede wszystkim bać. Jak nadchodzącego huraganu zwiastującego katastrofę. O jej różnych znaczeniach powieść meksykańskiej pisarki opowiada z jednej strony lirycznie, z drugiej jednak – bezkompromisowo wulgarnie, zdaniami zachłannymi, wdzierającymi się w świadomość, pustoszącymi ją, atakującymi każdy rodzaj czytelniczej wrażliwości.

La Matosa staje się miejscem zbrodni. W kanale odnalezione zostają zwłoki miejscowej Wiedźmy. Postaci ekscentrycznej, ale i charyzmatycznej. Powierniczki duchowej i emocjonalnej tych wszystkich kobiet, których zarówno duchowość, jak i sfera emocji są zrujnowane przez wszechobecną przemoc. Jest bezpośredni i bardzo tu czytelny związek przemocy z biedą. La Matosa to miejsce, w którym rodzinę tworzy się czasem przypadkiem. Miejsce, w którym traktowane przedmiotowo przez mężczyzn kobiety z czasem przenoszą ich agresywne zachowania na inne kobiety, te sobie najbliższe. Świat Melchor zdeformowany przez okrucieństwo to świat, w którym córka jest dla matki „suką”, a matką staje się bardzo często w wyniku agresji seksualnej. To oni, mężczyźni, są najbardziej agresywni i najmocniej ekspansywni w tej agresji. La Matosa i okolice to świat, w którym chłopcy bardzo szybko zamieniają szmacianą piłkę na maczetę. W chłopcach nie ma zła, mogą osiągać sukcesy na miarę swoich możliwości, ale tylko wykorzystując, niszcząc i deprecjonując swoje kobiety. Ale to wszystko nie jest takie oczywiste, bo choć Melchor w języku i opisach sytuacji jest brutalnie dosłowna, idzie w kierunku fantazjowania o tym, jaki jest status prowincjonalnej meksykańskiej męskości, wplatając w swoją historię wątek homoerotycznych fascynacji i przekleństw jednocześnie.

Wspomniałem o czymś istotnym dla zrozumienia świata przedstawionego tej powieści. Deformacja ma tu miejsce w obrazowaniu struktury społecznej, a zwłaszcza w zbliżeniach na instytucję rodziny. Lecz mamy również zdeformowany, celowo wulgarny i prostacki język opowiadania o tych wszystkich obrzydliwościach, które najsilniej kształtują tożsamość bohaterów. Znajdujemy się w trudnej do zniesienia przestrzeni, ale jesteśmy w świecie, który strukturalnie zatonął w pogardzie i przemocy. W świecie dysfunkcyjnych relacji, gdzie seks to wulgarny instynkt nadający znaczenie temu, co powinno się tworzyć za pomocą emocji i przywiązania. W tym przerażającym świecie bohaterom Melchor może się przydarzać tylko to, co najgorsze. I to właśnie otrzymują. Sami nie mając pojęcia, że istnieje możliwość ucieczki od wyboru między mniejszym a większym złem. Meksykańska pisarka usiłuje sportretować ludzi, którzy urodzili się po to, by wciąż na nowo sobie przypominać o własnej ułomności. Muszą być hardzi i pokazywać, że nie są najgorsi. Że nie przytrafia im się to, czego człowiek nie może znieść. Muszą znieść upokorzenia wyznaczone przez status społeczny, ale też przez zbiegi okoliczności. Przez to stają się twardzi oraz niewzruszeni. A rzeczywistość, w jakiej funkcjonują, domaga się wyjątkowo grubej kreski i bezkompromisowej frazy. Język jest w „Czasie huraganów” drapieżny i obcesowy, ale jednocześnie konsekwentnie prowokacyjny. Zwłaszcza że mamy do czynienia z powieścią stanowczo kontestującą to, o czym opowiada.

Fernanda Melchor wyraża swój pisarski gniew w bardzo metaforyczny sposób. Trzeba czytać uważnie, by w zalewie kolokwialnej i wulgarnej składni nie zapomnieć, że to nie jest historia, która ma się właśnie w taki sposób opowiedzieć. Autorka jest czuła względem swoich postaci – uwypukla ich bezradność albo okrucieństwo, ale stara się również wskazać, jakie zbiegi okoliczności doprowadzają do eskalacji ich frustracji oraz do przemocy. Ujrzymy rzeczywistość sprzed zbrodni i tuż po niej oczyma ludzi, którzy w jakimś fatalnym kręgu nakreślili mroczny scenariusz i do niej doprowadzili. Kuzyni, którzy wzajemnie się nienawidzą. Ojciec i syn z rodziny, którą zatomizowało wszystko. Obarczona niewiarygodną traumą trzynastolatka, która ucieka od opresyjnego życia, by znaleźć się w podobnie opresyjnej sytuacji pozornego szczęścia. W końcu młody bandyta usiłujący zrozumieć swoją tożsamość seksualną. Wszyscy znajdują się w czymś przypominającym piekielną otchłań. Ale wszyscy znaleźli się tam w jakiś konkretny sposób. Kreśląc biografie pustki i rozpaczy, Melchor opowiada o ludzkim okrucieństwie, o przemocy seksualnej i o tym, że świata zbudowanego od podstaw na deficytach nie można nazywać normalnym. A jednak za normalne uznają bohaterowie nadużycia, które doprowadzają do zbrodni.

„Czas huraganów” to również wstrząsająca fantazja o tym, jak proste instynkty i silne emocje mogą zrujnować poczucie bezpieczeństwa małej społeczności. La Matosa to taki konglomerat najpaskudniejszych ludzkich przywar, ale jednocześnie miejsce, gdzie wbrew im wszystkim toczy się życie. I ktoś jedno życie brutalnie kończy. To opowieść o kulturowym i społecznym wizerunku śmierci, ale również o tym, jak tworzy się specyficzna prowincjonalna nienawiść. Jak rozlewa się wokół i odbiera możliwości. Hermetycznie odcina świat nieustannych deficytów od świata, w którym można spełnić swoje pragnienia i oczekiwania. Melchor opowiada również o tym, jak emocjonalna ruina przekłada się na egzystencjalny upadek – to takie przerażająco realistyczne domino, w którym każdy doświadczy upadku, choć nie każdy jest za niego odpowiedzialny. Czyta się tę skondensowaną przecież powieść o pokładach bezradności i okrucieństwa jak mroczną egzotyczną baśń. A może jednak jak uniwersalną historię o dziedziczeniu traum i niemożności wyjścia poza to, co ludzkość upodla najbardziej – poza biedę.

Czy w tym mrocznym świecie kryje się cokolwiek, co mogłoby dawać nadzieję? Jak czytać „Czas huraganów” – jako powieść o przemocy wobec kobiet, o męskiej solidarności zła czy może o społeczności skażonej przez brak empatii, perspektyw oraz umiejętności nazywania uczuć? Tu wszystko pozornie jest podłe. Ale siłą tej książki jest przede wszystkim świetna klamrowa kompozycja. Czyta się Melchor ze zdumieniem, zgorszeniem, ale i ze świadomością, że można frapująco opowiedzieć o sile życia przez pryzmat jego końca. Jedna z tych narracji, które pozostawią w mojej świadomości wyraźny ślad.

1 komentarz:

  1. Porównanie do Macondo bynajmniej nieprzesadzone - słuchałem wywiadu z autorką, gdzie powoływała się na tę inspirację. Dzięki za recenzję!

    OdpowiedzUsuń