Podkreślana w promocji książki informacja mówi o tym, że Andrew Davidson poświęcił bardzo dużo czasu na gromadzenie materiałów do napisania swojej opowieści. Siedem lat autor przygotowywał się do tego, by z dużej ilości skomplikowanych rozmaitych tekstów źródłowych stworzyć pozornie prostą i skierowaną do masowego odbiorcy baśń o sile miłości, sile życia, o piekielnych kręgach, które przekraczamy na co dzień i o ogniu, który zamiast niszczyć i pochłaniać, daje nowe życie.
„Gargulec” kryje w sobie mroczną tajemnicę egzystencji i stanowi dowód na to, jak skrupulatnie autor rozliczył się z samym sobą, z własnymi wizjami życiowych sił i własną wizją piekła, w której te siły się rodzą. To książka, która może wzbudzić podziw misterną konstrukcją i faktycznie wielkim wkładem pracy pozaliterackiej. Może także rozczarować pretensjonalnością niektórych rozwiązań i myleniem tropów czytelniczych. Prawdopodobnie wiele o tej powieści zostanie powiedziane i napisane. Dla mnie najważniejsze jest to, że bez względu na ilość i jakość słów, które starają się i będą się starały oddać charakter „Gargulca”, jest to książka stawiająca tak wiele znaków zapytania, ile dróg przebywają jej bohaterowie w różnych miejscach, w różnym czasie i z różnymi bagażami doświadczeń.
Zgorzkniały, ironiczny i kwestionujący sens własnego istnienia mężczyzna trafia na oddział oparzeniowy. Przedtem ulega makabrycznemu wypadkowi, w wyniku którego spaleniu ulega większa część jego ciała; ciała, które kiedyś było wielką wartością, zarabiało na aktora i producenta filmów pornograficznych. Symboliczne dotknięcie wrót piekielnych i bolesne zmaganie z ogniem, którego efektem jest trwałe oszpecenie i całkowita zmiana optyki w patrzeniu na świat i siebie samego, jest introdukcją do powieści o odradzaniu się, wykuwaniu życia z kamienia, o przekraczaniu granic tego, co nie jest do przekroczenia i o konsekwencji metamorfozy, jaka zajdzie w głównym bohaterze za sprawą tajemniczej Marianne Engel, która pewnego dnia pojawia się przy szpitalnym łóżku i zabierze bohatera w niezwykłą podróż. Będziemy w Japonii, w Anglii, trafimy na zimną Islandię, do Niemiec oraz do Włoch; poznamy bohaterów oddanych miłości i poświęcających się dla niej oraz miejsca i przedmioty, które będą symbolami tego oddania. Poparzony mężczyzna stopniowo oswoi się ze świadomością, że wszystko, co tak istotne, nie mieści się w ciele, a ukrywa się w ogniu, jakiemu udało się to ciało zdeformować…
Marianne Engel boryka się z zaburzeniami osobowości, ale to one przede wszystkim przyciągają do niej ofiarę wypadku. Okazuje się, że kobieta od początku wie o znaczącej bliźnie na piersi mężczyzny, która po wypadku znikła pod innymi bliznami i która jest specyficznym stygmatem, jaki pojawił się tuż po jego urodzeniu. Marianne wie dużo więcej i stopniowo dzieli się swoją wiedzą ze swym wybrańcem. Rozpoczyna się skomplikowany proces wzajemnego przenikania siebie schizofreniczki i mężczyzny, dla którego jedynym dialogiem prowadzonym w życiu, była rozmowa z samym sobą. Kluczowe znaczenie ma fakt, iż Marianne jest rzeźbiarką i że oddaje się całkowicie procesowi powoływania do życia uwięzionych w kamieniu gargulców. Rzeźbiąc, Marianne jednocześnie toczy walkę o życie, jakiemu daje początek i o samą siebie, którą uważa za swoiste narzędzie w ręku Boga. Walczy z każdym gargulcem i o niego jednocześnie, daje wolność swoim rzeźbom i uświadamia bohaterowi, czym ta wolność naprawdę jest: „Kiedy rzeźbię, głos gargulca staje się coraz bardziej donośny. Pracuję tak szybko, jak mogę, ponieważ chcę go uciszyć, a on mnie ponagla, bym pomogła mu osiągnąć wolność”. Okazuje się, iż poparzony ateista stanie się z czasem rzeźbą Boga, którego istnienie warunkuje proces zrozumienia tego, czym tak naprawdę jest miłość.
Davidson nie daje żadnej definicji miłości, ale próbuje oswoić nas z jej wielkością. „Każdy, kto myśli, że potrafi opisać miłość, nie rozumie jej ani trochę”. Być może dla oddania jej prawdziwego obrazu niezbędna jest wędrówka w mroczne średniowiecze, konieczne jest doświadczenie ascetycznego życia klasztornego, okrucieństwa kondotierów, smutku wieloletniego wyczekiwania na miłość na smaganym wichrami klifie, przejście przez lodowate islandzkie pustkowie i wreszcie wyprawa do dantejskiego piekła, którego granicę przekracza istota żywa, co stanowi znaczący trop dla zrozumienia tej powieści. Miłość Davidsona jest zatem miłością próby, miłością przekraczania granic i miłością, która gwarantuje wyzwolenie. Dzięki miłości nawet największe blizny po oparzeniach mogą się zagoić i w niej odnaleźć się może cierpiąca dusza Marianne Engel, która od siedmiuset lat oczekuje na wolność, jaką za każdym razem daje kolejnemu wykuwanemu z kamienia gargulcowi. Reinkarnacje kobiety i mężczyzny są jednocześnie nowymi formami wyrażania miłości, a ich skomplikowane dzieje sposobem ukazania tego, co w swej niezmienności ustawicznie się zmienia.
Symbolika ognia, piekielnego palenia się, kolejnych przekładów dzieła Dantego i poszukiwania prawdy o przekazie ukrytym w tajemniczej skrytce Marianne dodatkowo utrudnia proces rozumienia i pojmowania tego, co dzieje się poza przestrzenią piekielną. Mamy u Davidsona antynomię – groźnego ognia i łagodnej miłości, a między nimi całą materię słowną, w której zapisane są lęki i nadzieje autora. Chociaż „Gargulec” wykorzystuje bardzo już zużyte schematy fabularne, jest w swej świeżości inny i nowatorski. Z pewnością jest to książka, podczas lektury której zadamy sobie pytanie o to, czy naprawdę chcemy poznać granice swego własnego piekła i czy w tych granicach czeka na nas ukojenie w postaci doświadczanej miłości.
Etgar Keret to klasa sama w sobie. Trudno mi napisać kilka słów o „Koloniach Knellera”, bo obawiam się wtórności w stosunku do wcześniejszych moich recenzji poprzednich zbiorów opowiadań autora. Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że pisze się o Kerecie tak wiele, tym większy problem mam z opisaniem zawartości najnowszej książki. Że będę do jej lektury zachęcał, to oczywiste. Zastanawiam się tylko nad tym, jak oddać fakt, iż pozornie mamy w „Koloniach Knellera” do czynienia z powieleniem fabularnych schematów wcześniejszych tekstów, a jednocześnie jest w tej publikacji coś nowego, skomplikowanego, niepokojącego i ważnego. Czytelnik może poczuć się zirytowany, bo przecież tytułowy tekst jest fabularną kalką „Pizzerii Kamikadze”. Pytanie tylko, czy jest to faktycznie kalka i czy teksty Kereta rzeczywiście wzajemnie się potwierdzają i wchodzą ze sobą w ścisłe związki, czy stanowią integralną całość w zbiorach, które autor ułożył według pewnego klucza?
Keret porusza problemy już przez niego rozpatrywane, ale nadaje im nowy wymiar i głębsze znaczenie. Motywem przewodnim „Kolonii Knellera” może być proces przekraczania rzeczywistości, docierania do tego, co niezgłębione i do tego, czego nie sposób jest opisać słowami. To proces przekraczania życia i śmierci oraz niepokojące pęknięcie, jakie odkrywamy w momencie kwestionowania tego, co pewne i otwierania się na to, co zawsze pozostawało w sferze domysłów. Ten zbiór jest zbiorem bardziej transcendentnym, bardziej niejednoznacznym i bardzo niepokojącym. Nie wiem, czy można napisać, iż jest coś jeszcze bardziej niejednoznacznego w twórczości Kereta, ale ryzykuję zakładając, że moja teza jest słuszna. „Kolonie Knellera” różnią się od „Tęskniąc za Kissingerem”, gdzie autor rozliczał się z otaczającym go światem i samym sobą. Różnią się także od „Rur”, w których Keret rozprawiał się z absurdami Izraela i swoją izraelskością. Naturalnie widać jakieś podobieństwa (w opowiadaniu „Nimrod daje popalić” bohaterowie toczą walkę w połączeniu z walką o rozumienie świata wokół nich; w „Koloniach Knellera” pojawia się Arab, który zabił Izraelczyków w samobójczym ataku, oszukany złudną obietnicą nagrody za ten czyn), ale rozważania o wydanych niedawno opowiadaniach łatwiej snuć, kiedy tę opozycję się zauważy.
Zbiór zawiera trzy miniatury i dwa dłuższe utwory. Najpierw dość szybko przemkniemy przez opowieść o kierowcy, który chciał być Bogiem. Natychmiast ujawnia się przewrotność i ironiczność Kereta w słownej grze niejednoznacznościami. Kierowca chce być Bogiem czy może Bóg pragnie być kierowcą? To opowiadanie o Bogu, czy o składanej mu biernie ofierze, jaką staje się Adi, spóźniający się na autobus? Drugi tekst wywoła jeszcze więcej wątpliwości. Będziemy w nim mieli symboliczne otwarcie i zamknięcie wrót piekielnych, niepewne przekraczanie granic tego, co nieprzekraczalne; to będzie wejście do piekła i jednoczesne z niego wyjście. A jeśli ktoś miałby wątpliwość co do tego, gdzie na ziemi można znaleźć piekielne wrota, niech uda się do Uzbekistanu. Trzecia krótka opowiastka rozsadza się wewnętrznie. Opowieść o macicy eksponowanej w muzeum i jej wpływie na mężczyzn przypomina ruletkę tropów interpretacyjnych, które nie pozwalają zapomnieć o tym tekście.
Po takiej introdukcji następuje część właściwa, czyli teksty o życiu i śmierci, o samobójstwie i jego konsekwencjach, o rozpaczliwych próbach zrozumienia motywów postępowania samobójców i o tym, że życie po śmierci może być równie przygnębiające. W końcu jeden z bohaterów tytułowego tekstu wypowiada dość znamienne słowa: „To miejsce jest dokładnie takie, jak to sprzed samobójstwa, tylko odrobinę gorsze”. Wspomniany już „Nimrod daje popalić” opisuje stany lękowe przyjaciół samobójcy, wpływ jego śmierci na żyjących i wzajemne interakcje między tymi, którzy pozostali przy życiu. Każdy z opuszczonych przez Nimroda przyjaciół walczy z poczuciem braku i na swój sposób zapełnia pustkę. Pustka będzie także oswajana przez Chaima i Ariego, którzy udają się w szaloną podróż w poszukiwaniu ukochanej jednego z nich. Oczywiście rzecz dzieje się w zaświatach, ale mamy tu do czynienia z intrygami czysto ludzkimi w miejscu, o którym ludzie mają tak wiele różnych wyobrażeń.
„Kolonie Knellera” w moim odczuciu mówią wiele o strachu Kereta. Strachu przed tym, czego nie zna, nie rozumie i nie może w żaden sposób ogarnąć. To taka niepoważna forma pisania o poważnych sprawach. Kpina, ironia i czarny humor jako maska przestraszonego chłopca, który będąc dojrzałym mężczyzną chce się mierzyć w słowach z czymś, czego słowa nie opiszą. Odziera samobójstwo z tragizmu, by w komicznej konwencji walczyć ze świadomością, iż śmierć czeka każdego z nas i że każdy z nas będzie zmuszony do przekroczenia granicy tego, co niepojęte.
Kolejny przystanek w mojej wędrówce poznawczej po współczesnej literaturze fińskiej. Coraz bardziej podoba mi się ta wędrówka, choć tym razem lektura wywołała dużo więcej ambiwalentnych uczuć niż książki Daniela Katza, Eliny Hirvonen i Anniki Idström. „Pozycja słońca” w sposobie prezentacji emocji i uczuć kogoś wyraźnie mi przypominała już od pierwszych zdań. W podobny sposób rozprawiała się ze swoim wnętrzem Herta Müller. Ta sama niepokojąca metaforyka, ta sama linia napięcia tworzona między tym, co dosłowne a tym, co symboliczne. Ten sam rodzaj suchości materii słownej i dynamiki łączenia ze sobą słów. Ta sama niejednoznaczna gra z niedopowiedzeniami, to samo sugestywne opisywanie teraźniejszości i przeszłości. Ten sam lęk w nazywaniu samej siebie. A jednocześnie całkowita różnica w tym, czemu te wszystkie zabiegi mają służyć i kto jest podmiotem takiej lingwistycznej żonglerki.
Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Paasonen pisze o sobie. Równocześnie widać także wyraźnie, że autorka próbuje odnaleźć własne jestestwo między skomplikowanymi zależnościami, jakie zachodziły między jej rodzicami, tak od siebie różnymi i tak wzajemnie się uzupełniającymi. Myślę, że intelektualna gra, jaka rozgrywa się przed czytelnikiem, jest także swojego rodzaju układanką, w której istotne znaczenie mają matka, ojciec, Finlandia, Egipt, dwa różne sposoby obierania pomarańczy i problem przynależności do dwóch racji, dwóch punktów odniesienia, dwóch skomplikowanych kategorii poznawczych. Paasonen uczestniczy w sporze i stara się go rozwiązać. Czy ta książka jest rozwiązaniem, czy też może dopiero początkiem poznawania samej siebie? Trudno to rozstrzygnąć. Tym bardziej, że autorka wielokrotnie zaprzecza samej sobie. Podejmuje także ryzyko uznania jej powieści za nieprawdziwą, skoro jedna z jej konkluzji brzmi następująco: „Tego, co jest warte zapamiętania, nie trzeba zapisywać”. Tak czy owak „Pozycja słońca” zapada w pamięć, a dzieje się tak przede wszystkim dzięki sugestywnym wizerunkom rodziców autorki.
Anu i Ismael poznają się w egipskim pociągu. Imię matki nie kryje w sobie żadnego znaczenia, imię ojca wydaje się mieć tych znaczeń wiele. Anu jest wodą, Ismael ogniem. Anu kobietą pokorną, Ismael mężczyzną wybuchowym i porywczym. Nie jest łatwo zorientować się, na które z rodziców pada większy akcent w egzystencjalnych rozważaniach Paasonen, ale w moim odczuciu znacznie bardziej bliższa autorce jest matka. Nie tylko dlatego, że jest Finką i że oswaja dzikość męża podobnie jak Paasonen próbuje zaakceptować ojca – Egipcjanina. Moje podejrzenie wynika z faktu, iż autorce bardzo trudno podjąć się oceny i krytyki matki, podczas gdy w dość prosty sposób może się na nie zdobyć w stosunku do ojca. Potwierdzenie tej tezy może kryć się w słowach: „(…) Moja matka jest częścią mnie, a ja częścią jej, i ponieważ jest też tak, że nie potrafię siebie oceniać ani krytykować, to jak, jakże mogłabym oceniać i krytykować moją matkę, kiedy jest przecież częścią mnie, a raczej była, bo umarła”. Dochodzi tutaj jeszcze jedna ważna kwestia. Uczucia względem matki mrozi fińskim chłodem jej śmierć, uczucia do ojca pozostają żywe i palące niczym słońce nad Kairem.
Słońce jest w tej powieści leitmotivem i kluczem do rozwiązania zagadki bycia córką i kobietą. Słońce określa tytułowa pozycja, a tę z kolei ważna zależność, jaka pozornie nie ma niczego wspólnego z tym, o czym Paasonen pisze. „Jednak pora dnia wyznacza pozycję słońca, a właściwie na odwrót, te dwie rzeczy są w każdym razie od siebie zależne, to pewne, i tak wyznaczony zostaje kąt, pod którym światło wpadało przez okno, jeśli go nie zasłonięto”. Ta przesycona symboliką opowieść o stawaniu się sobą w opozycji do rodziców, jest jednocześnie ustalaniem i wymierzaniem kątów padania światła o niejednoznacznej wymowie. Mamy w tej książce nadmiar słońca w Egipcie i jego brak w Finlandii. Mamy dość dramatyczną zależność między świetlistym ojcem i gasnącą matką. Mamy pozycję, która się zmienia, ale i taką, która wciąż pozostaje ta sama.
Warto zwrócić uwagę także na postać tajemniczego Hindusa – mężczyzny, będącego dla autorki katalizatorem uczuć i ich pasożytem. Paasonen wyraża się w Hindusie i przez niego, ergo wchodzi w kolejną zależność i w niej gubi samą siebie. Zarówno on, jak i rodzice są dla autorki konieczni, by wyrazić własne uczucia. Pojawia się jednocześnie strach przed brakiem odwagi: „Nie mam odwagi wierzyć w to, co widzę, ani w to, czego nie jestem w stanie dojrzeć”. To, co widzi Hindus jest niedostrzegalne dla Paasonen w jej relacjach. Prawdopodobnie będzie chodzić jedynie o zmianę pozycji, punktu widzenia.
Finał opowieści może zaskoczyć, ale i rozczarować. Na pewno jednak stanowi domknięcie i zaryglowanie bram autorki do samej siebie. W końcu Paasonen bezpieczniej jest usiąść na jedwabnej poduszce, czytać książkę w twardej oprawie i pić mleko. To takie bardzo konkretne. Czy napisanie „Pozycji słońca” nie było czymś równie konkretnym?
Najnowsza książka Orneli Vorpsi jest uzupełnieniem i swoistą kontynuacją myśli, jakie autorka rozwinęła w wydanym przed rokiem „Kraju, gdzie nigdy się nie umiera”. Nie sposób nie zadać sobie pytania o kategoryzację gatunkową tej krótkiej opowiastki. Z uśmiechem na ustach spoglądam na etykietkę „proza podróżna” w odniesieniu do najnowszej książki Vorpsi oraz tę drugą, określającą poprzednią powieść jako książkę psychologiczną. Myślę, że tkwi w tym pewna sprzeczność, bo o ile „Kraj, gdzie nigdy się nie umiera” był mocno introwertyczny i skupiony na doznaniach wewnętrznych autorki, o tyle „Ręka, której nie kąsasz” jest dużo bardziej odważna, bardziej szczera i głębsza, jeśli chodzi o to, jak autorka traktuje siebie i przedmiot swych rozważań – ojczyznę, z której tak naprawdę nigdy nie wyjechała.
Vorpsi wychodzi od podróżowania i cały czas stwarza wrażenie bycia w ruchu, ale do mnie to wszystko jednak nie przemawia. Myślę, że w tej książce mamy do czynienia z podróżą wewnętrzną, skomplikowaną i traumatyczną, a jednocześnie wciąż maskowaną opisami nowych miejsc i wrażeń, jakich obcowanie z tymi miejscami dostarcza. Autorka po raz kolejny mierzy się z samą sobą, ze swoją albańskością, z poczuciem przynależności do wspólnoty i pragnieniem oderwania się od niej. O samej istocie podróżowania, przemieszczania się, świadczy kilka znaczących refleksji. Vorpsi już w pierwszych słowach oświadcza: „Podróżując, zrozumiałam do głębi, że nie jestem podróżniczką”. Czy chodzi tutaj o pojęcie podróżowania i implikowanego w związku z tym poczucia zmiany miejsca, czy kluczowe będzie słowo głębia? Implikacja, o jakiej wspomniałem, ma swoje rozwinięcie w następujących słowach: „Oto dlaczego podróżuję: za każdym razem, kiedy się przemieszczam, muszę liczyć się ze smutkiem, którego nie szczędzi mi żadna zmiana”. Vorpsi dokonuje w tej książce swoistego rozliczenia z własnym przygnębieniem i próbuje je oswoić. Zmieniając miejsca, zmienia siebie. Dlatego też jestem przekonany, iż ta opowieść jest świadectwem głębokiego przeżycia samej siebie. Innej siebie, która może się sobie przyjrzeć w konfrontacji ze zmieniającym się miejscami i różnymi ludźmi, których w tych miejscach spotyka.
Znaczenie tytułu interpretować można albo w odniesieniu do chińskiego przysłowia, które autorka przytacza, albo w związku z czymś nieco bardziej skomplikowanym i silnie związanym z przeżywaniem przez Vorpsi poczucia straty swej Albanii. Tam istniała możliwość dawania czegoś sobie i innym, w kapitalistycznej Europie trudno odnaleźć się w tym, iż można przede wszystkim brać. „Poza granicami Albanii tak właśnie jest: wszyscy się uśmiechają, wyciągasz rękę i bierzesz!”. Bierze zatem Vorpsi i oddaje potem, współprzeżywa smutek swego przyjaciela Mirsada, wydaje się rozumieć szaleństwo Dušana i z tych relacji chce przede wszystkim brać jak najwięcej dla siebie; z poczuciem winy wynikającym z faktu, iż nie może im nic dać (poza zupą, którą chce ugotować Mirsadowi i która ma być lekarstwem na jego lęki i przygnębienie). Zastanawiające jest także to, że autorka skupia się przede wszystkim na relacjach z mężczyznami. To oni są podmiotami, kobiety traktuje dość przedmiotowo. Płciowość może warunkować dawanie i branie w wykonaniu Vorpsi, ale na pewno nie warunkuje jej lęku przed brakiem dysproporcji między tym, co się daje a tym, co można brać. Wyciągnięta ręka jest symbolem niepewności i właśnie tego lęku. Wyraża siłę i niepewność jednocześnie. Wyraża prawdę o Orneli Vorpsi.
Podczas lektury na pewno trzeba zwrócić uwagę także na sposób patrzenia narratorki i innych, opisanych przez nią ludzi na to wszystko, co dzieje się wokół nich. W tej książce dokonuje się charakterystyczny proces podglądania samej siebie przez patrzenie na innych. Stąd też ruchomość tej prozy i wysuwający się na pierwszy plan motyw podróży. Zmiana i odnajdowanie się w niej pozwala znaleźć lepszą perspektywę patrzenia. Wczuć się w sehir. Być tym, czym jest sehir. Wstydzić się i pragnąć tego jednocześnie. „Sehir znaczy „patrzeć”, albo raczej „patrzeć na innych”, rozkoszować się patrzeniem na innych, żyć, patrząc na innych”.
Sarajewo, Paryż, Mediolan, Rzym… gdziekolwiek autorka by nie była, wciąż jest w Albanii, wciąż czuje z tym krajem zespolenie i boli ją to, iż nie może istoty tego zespolenia zrozumieć. „(…) Dziś, aby żyć, muszę być daleko”. Daleko od Albanii? Daleko od samej siebie? Od innych? Od ręki, którą trzeba całować, bo nie da się jej kąsać?
Zadziwiająca książka. Tak mocno potrafi zirytować i potem tak silne piętno odcisnąć… Tak statyczna (co wywołało moją irytację), a tak dynamiczna jednocześnie. Dziwna…
W powieści „Syndykat” mamy do czynienia ze specyficznym literackim patchworkiem; z opowieścią złożoną z obrazkowych scenek komiksowych, przez które przemykamy tak szybko, że nie sposób zdobyć się na jakąkolwiek refleksję nad nimi. Rubina stworzyła opowieść prześmiewczą i demaskatorską, ale podmiotem demaskacji jest w niej przede wszystkim osoba autorki, która buduje w sobie dystans do opisywanych zdarzeń. Rubina „wskakuje” w tę książkę i potem z niej „wyskakuje”. Już na wstępie każe czytelnikowi zastanowić się, czy opisana rzeczywistość oraz ludzie ją tworzący ma być traktowana serio i czy jest w jakiś sposób wyrazem głębszych refleksji o świecie. Jest i nie jest zarazem. „Syndykat” skrywa w sobie tajemnicę niedopowiedzeń i pod pozorem prostoty ukrywa kilka przejmujących prawd o istocie wyobcowania i poszukiwania własnego miejsca, swej duchowej ojczyzny, swego eldorado. Ironicznie zmrużone oko, jakie autorka puszcza do odbiorcy, widoczne jest od początku do końca, a szczególnie zaakcentowane w finale opowieści, gdy Rubina wyznaje: „Od dawna już byłam przekonana, że nie jestem w stanie wpłynąć na żadne, nawet najdrobniejsze zdarzenie, że wszystko, co się wokół mnie dzieje, musi się dziać, odbywać, iść do przodu bez mojego udziału, ponieważ fabuły te zostały wymyślone nie przeze mnie, więc nie mnie je kończyć…” Abstrahując na razie od tego, czy jest „Syndykat” zapisem bolesnych prawd czy demaskatorskim zmyśleniem twórczym, warto przybliżyć nieco fabułę książki.
Międzynarodowy Syndykat „Powrót” to jedna ze 187 organizacji żydowskich w Rosji, której najważniejszym celem jest skłonienie obywateli Izraela do rzeczywistego i mentalnego powrotu do ojczyzny. Struktura wewnętrzna Syndykatu jest tak samo skomplikowana jak warstwa fabularna opowieści o nim. Rubina, która rzekomo pisze o samej sobie, pracuje w Departamencie Spontanicznych Imprez Kulturalnych, jednak jej obowiązki wykraczają daleko poza ramy określające działalność Departamentu. Być może wynika to z tego, iż bohaterka ma problemy z asertywnością, że bardzo wszystkim się przejmuje, nazbyt emocjonalnie przeżywa liczne zdarzenia i jest wiecznie niespokojna. A ten niepokój otoczenie wykorzystuje bez żadnych skrupułów. Kobieta spełnia nie tylko obowiązki administracyjne, ale również mierzy się stale z rolą żony i matki. Wokół niej pojawia się galeria niezwykłych postaci, wśród których na czoło wysuwa się ekscentryczna pisarka, córki współpracownika wygrywające w karty majątek, o jakim nie śni się ojcu oraz tajemniczy Azarija, który w swoich mailach pozwala sobie na ontologiczny i filozoficzny komentarz do zdarzeń, jakie rozgrywają się w życiu bohaterki. To, o czym pisze Azarija ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia przesłania „Syndykatu”, a z jego listów elektronicznych układa się specyficzna egzegeza zdarzeń. Warto podkreślić tutaj znaczenie, jakie Rubina nadaje otrzymywanym i wysyłanym mailom oraz fakt, iż „Syndykat” jest po części zbiorem zapisków czynionych w komputerowych plikach.
W Syndykacie rodzi się niezwykła koncepcja rejsu statkiem, który odbyć mają rosyjscy Żydzi do swej ojczyzny. Wielki Spływ Pokoleń determinuje myślenie niektórych bohaterów i w znacznym stopniu wpływa także na bohaterkę. Jej opowieść generalnie koncentruje się wokół pewnych idei i zamierzeń, jakie stale próbują być realizowane w życiu codziennym. Jakże jednak panować nad społecznością, która jest tak dynamiczna i efemeryczna jednocześnie, tak jednak wyraźna i dostrzegalna jak kolejne zgłoszenia z bazy danych Syndykatu, którymi inkrustowany jest tekst… Rosyjscy Żydzi podlegają specyficznym zmianom. To jakaś wyraźnie określona społeczność, a jednocześnie zbiorowisko złud i ludzkich cieni. Istotna jest tutaj koncepcja narodu żydowskiego w Rosji sformułowana przez jednego z bohaterów, który wyraża się następująco: „Do rewolucji znajdował się w stanie stałym, ponieważ Żydzi mogli mieszkać wyłącznie w granicach strefy osiedlenia, ich skupiska były bardzo skoncentrowane i widoczne. Po rewolucji przeszli w stan ciekły, ich masa zaczęła rozlewać się po całym terytorium republik radzieckich. Teraz znajdują się w stanie lotnym. Z jednej strony Żydów jest wszędzie pełno, z drugiej zaś są nieuchwytni…” Jest zatem tak, iż Rubina wraz ze swoimi pracownikami działa w jakiejś niejasnej, irracjonalnej sferze poszukiwań czegoś, co nie chce się odnaleźć. To nie jest jedyna niepokojąca niejednoznaczność, którą zawiera w sobie „Syndykat”.
Wspomniałem o istotnej roli odkrywania, odszukiwania własnej ojczyzny. Myślę, że najsilniej zagubiona w tym procesie jest sama bohaterka. Wyznaje bowiem, jak zupełnie nieprzystające są do siebie dwa światy, w jakich przyszło jej żyć. Rosja i Izrael ścierają się w niej samej, walczą. Jeden kraj stanowi kontrast dla drugiego, są także swoim wzajemnym uzupełnieniem. „Próbowałam określić i oblec w słowa różnicę w stosunku do swoich dwóch ojczyzn – Izraela i Rosji. Moje życie w Izraelu, z otaczającymi mnie tam rzeczami, przestrzenią i ludźmi, było i jest bardzo realne, toczy się tu i teraz. Natomiast wszystko, co działo się, dzieje czy będzie się dziać ze mną w Rosji, jest snem, ze wszystkimi charakterystycznymi dla niego oznakami”. Realność Izraela podkreślana jest ustawicznie opisami konfliktów etnicznych, zapisami krwawych zamachów terrorystycznych (autorkę dotyka podmuch śmierci, kiedy zostaje ranna w jednym z nich); oniryczność Rosji koresponduje ze stale przemieszczającą się granicą między tym, co symboliczne a tym, co dosłowne w opisie obyczajowości, polityki i filozofii Rosjan. Gra o samą siebie toczy się u Rubinej między dwoma krajami i między dwiema sprzecznościami, wciąż na nowo nazywanymi i określanymi.
„Syndykat” jest dodatkowo książką po prostu bardzo dowcipną. Komizm sytuacyjny i słowny idą w parze ze specyficznym sposobem wyrażania ironii przez autorkę. Myślę, że dramat przedstawiony w tej obszernej ilościowo (grubo ponad 500 stron), jak i tematycznie książce rozgrywa się między tym, z czego się śmiejemy a tym, nad czym należy płakać. I mimo wszystko uważam, że Rubina napisała książkę dramatyczną. Jej lektura będzie wyzwaniem, w dosłownym i metaforycznym znaczeniu tego słowa.
"Joanna Bator w swej najnowszej powieści dokonuje dwóch wielkich rzeczy. Po pierwsze prezentuje specyficzne społeczne panopticum, o jakim wiele się wie, ale niekoniecznie twórczo potrafi się o nim napisać. Z drugiej strony poetyka dość osobistego wyznania (nie sposób nie zauważyć feministycznego paradygmatu w fabularyzowanej opowieści o ludziach z wałbrzyskiego osiedla Piaskowa Góra) idzie tutaj w parze z rzetelną i skrupulatną formą pisarstwa paradokumentalnego."
Takie książki jak „Listy do Trynidadu” dotykają, irytują i manipulują emocjami. Kiedy po lekturze kilkunastu stron zorientowałem się, z jak kostyczną strukturą mam do czynienia u Idström, pozostało mi tylko wrażenie, iż stoję cały czas poza opisywanymi zdarzeniami. Ten stworzony przez fińską autorkę dystans był paradoksalnie najsilniejszym atutem książki. Używam czasu przeszłego, albowiem zakończenie powieści bardzo mnie rozczarowało, rozbiło chyba mocniej niż lodowata wiwisekcja dusz bohaterów, popsuło przyjemność lektury pretensjonalną ckliwością i wyrazistym domknięciem fabuły. Jestem zły na Idström, że na ostatnich stronach zniszczyła ten misternie tkany ze słów labirynt psychologiczny. Zanim jednak doznałem rozczarowania, przeżyłem dość intensywnie wszystkie wcześniejsze zdarzenia i chciałbym nieco o nich napisać, bo mimo wszystko „Listy do Trynidadu” to książka, którą warto poznać.
Opowieść o tym, jak małżeństwo pewnych Finów ostatecznie popada w ruinę i o tym, co na gruzowisku gasnących uczuć może się narodzić, ustępuje psychologiczną głębią dokonaniu Eliny Hirvonen. Wspominam ubiegłoroczne wydanie „Przypomnij sobie” w doskonałym tłumaczeniu Iwony Kosmowskiej, albowiem pisarstwo Anniki Idström znajduje ze swą rodaczką wspólny mianownik, którym jest umiejętność kreślenia zawikłanych życiorysów przy jednoczesnym sugestywnym malowaniu przerażających pejzaży duchowych. Bez afektacji i słownych ozdobników – „Listy do Trynidadu” stanowią pomost do zrozumienia „Przypomnij sobie” i odwrotnie. W obu książkach mamy wyraziste portrety osobowości zaburzonych, zainfekowanych wirusami własnego egoizmu i bezradnością, która wynika z tego, iż bohaterowie książek nie są w stanie nazwać swoich emocji i rozmijają się z nimi. Czas jednak, by przyjrzeć się bliżej temu, co przedstawia Idström w swej powieści o wypieraniu i powrotach do tego, co wyparte.
Głównym bohaterem książki jest Seppo Sirén, zwykły fiński urzędnik, którego identyfikuje przede wszystkim numer ewidencyjny i o którego wartości świadczy liczba rozpatrzonych wniosków. Seppo wiedzie życie puste i pozbawione jakiejkolwiek emocjonalnej głębi. Jest, a jakby go nie było. Istnieje, a cały czas wydaje się zaprzeczać swemu istnieniu. W dość konwencjonalny sposób wchodzi w rolę męża, a potem ojca; w międzyczasie także próbuje być kochankiem. Każda rola jest dla niego wyzwaniem, z jakim musi się zmierzyć. W momencie składania przysięgi małżeńskiej Elisabet jego myśl jest następująca: „Nasze małżeństwo będzie udane, jeżeli zapewnię sobie osobny pokój”. Specyficznie rozwijająca się i dorastająca córka Ursula jest jakby kolejnym przedmiotem, który musi w świadomości Seppo znaleźć miejsce w jego uporządkowanym jak życie mieszkaniu. Kochanka mężczyzny to kobieta labilna, spłoszona, niepewna swej wartości i nadwrażliwa. Bohater wchodzi w role i automatycznie z nich wychodzi. Działa, a jednocześnie stoi w miejscu. Przeżywa coś i nic nie czuje jednocześnie. Dochodzi do tego jego przerażający minimalizm, o jakim świadczyć mogą choćby następujące słowa: „Jeśli nie oczekujesz niczego, to się nie rozczarujesz. Zaczynaj zawsze od zera, najlepiej z poziomu minusowego, a może spotka cię przyjemna niespodzianka”. Wszystko zmienia się w momencie, kiedy Seppo wraz z rodziną wyjedzie na wypoczynek do Izraela.
Tutaj od razu nasuwa się jeden wyraźny trop interpretacyjny. Bohaterowie książki - toksyczne małżeństwo z nieszczęśliwym, odrzuconym dzieckiem - przeżyją metamorfozę po zmianie środowiska. Dzieje się zatem coś, czemu Seppo jest w gruncie rzeczy przeciwny. Wszystko ma dla niego bowiem swoją uporządkowaną strukturę, nic nie jest przypadkiem; dochodzi do tego jeszcze przekonanie, iż to, gdzie żyjemy, determinuje naszą wiedzę o świecie i o nas samych: „Z czarnego nie zrobi się białego, ani z białego czarnego. Jeśli mieszkaniec Północy będzie żył w Australii, to zachoruje na raka skóry, a jak kogoś z Ameryki Południowej przeniesie się do Jakomäki w Finlandii, to na pewno popełni samobójstwo”. Przemiana następuje zatem w chwili, gdy Seppo przestanie czuć chłód lodowatego fińskiego powietrza i będzie musiał zmierzyć się z izraelskim upałem. Nie bez znaczenia jest również fakt, iż rozpad małżeństwa wejdzie w szczytową fazę właśnie w Izraelu, a nie w Egipcie czy Maroku (gdzie swego czasu wybrała się na wycieczkę Elisabet wraz z córką). Symbolika ziemi świętej jest w powieści bardzo istotna, ale równie ważne wydaje się być to, iż Idström zaczyna w pewnym momencie grać niejednoznacznościami, ukazując zagubienie bohaterów w formie coraz bardziej odrealnionych obrazków (przemiana Seppo w wilka, źródełko pojawiające się w miejscu, w jakim zakopana w piasku Ursula czekała na ojca). Dramat budowany więc będzie stopniowo i równie stopniowo tłumiony po to, by – jak już wspomniałem – w finale całkiem pozbawić tę prozę dramaturgii.
To trudna książka o kwestionowaniu własnych uczuć i o niszczącej sile emocji negatywnych. Książka, która obok furii i gniewu opisuje obojętność i marazm. Książka, która te elementy w genialny sposób łączy. W końcu książka, która wypala się sama w sobie tak, jak wygasały we mnie emocje z każdym akapitem zbliżającym do jej końca.
Wyrażanie goryczy, rozczarowania i złości wobec zdarzeń minionych nigdy nie pozwala na to, by opowiedzieć o tych zdarzeniach w sposób obiektywny. Książka Jacka Inglota obiektywna nie jest, ale z pewnością trafnie diagnozuje problematykę konfrontacji ideałów z rzeczywistością i interesująco obrazuje rozdźwięk, jaki tworzy się między ideą a czynem w państwie, którego wyzwalanie było świadectwem fałszu własnych poczynań. Na kartach „Porwania sabinek” mamy do czynienia z kiepską powieścią sensacyjną i dosyć dobrą opowieścią rozrachunkową. Mój problem w pisaniu o tej książce polega na tym, iż nie czuję się do końca przekonany przez autora do jego racji i nie jestem w stanie w pełni zaakceptować jego bohatera, którego Inglot próbuje nakreślić wyrazistą kreską, ale wszystko z czasem rozpływa się w swoistej mgle, jaka ma kluczowe znaczenie dla interpretacji powieści.
Anonimowy bohater książki kiedyś dzielnie walczył z komunistycznym reżimem i wierzył, że podejmowane przez niego działania mogą zmienić Polskę na lepszą. Kiedy zmiana nadeszła, mężczyzna dość szybko zaczął się orientować, iż nie o taki kraj mu chodziło, że wolność przerodziła się w rozpaczliwy hedonizm życia społecznego, że w wywalczonej nowej rzeczywistości nie ma miejsca dla niego i jego młodzieńczych ideałów. Rozgoryczony i popadający w odrętwienie, postanawia wziąć udział w niecnym procederze wywozu młodych dziewcząt do zachodnioeuropejskich domów uciech i odtąd jego sposobem zarabiania na siebie są kursy z kolejnymi kandydatkami do pracy w burdelu, które nieświadome zagrożenia wsiadają do jego samochodu z nadzieją odmiany losu za zachodnią granicą.
Obojętność wobec zadania, jakie bohater wykonuje, łamie jedna z „sabinek”, bezpretensjonalna i szczera Marta. Dziewczyna od początku wydaje się przewoźnikowi inna od pozostałych głupich gąsek, które przewoził. Dość szybko będzie można się zorientować, iż tym razem zadanie nie zostanie wykonane tak, jak należy, a los Marty dramatycznie połączy się z losem mężczyzny. „Marta wydawała się inna… i to nie tylko dlatego, że opowiedziała mi swoją historię miłosną. Była na swój sposób… prawdziwa. Jak ludzie z czasów za mgłą”. Chociaż bardzo łatwo domyśleć się tego, jak rozwijać się będzie ta samochodowa znajomość, Inglot nie popada w banał, a finałowe rozstrzygnięcie może zafrapować niedopowiedzeniem. Przenikając barierę mgły, która latami pochłaniała zdarzenia, myśli, uczucia i ludzi ważnych dla bohatera, Marta zmusza swego kierowcę do myślenia nie o tym, co było, lecz o tym, co jest. Rodzi się dramatyczny konflikt i pojawia zamęt. Okazuje się także, iż wypieranie wspomnień jest w tej opowieści paradoksalnie coraz silniejszym nakreślaniem ich ulotnych kształtów.
Trzon konstrukcyjny powieści stanowią rozmyślania o paradoksie nowych czasów i o bolesnym żegnaniu się z ideałami. Nakreślony dość wyraźnie czas rodzącej się „Solidarności” jest jednocześnie czasem duchowego rozkwitania bohatera. To, co dzieje się po 1989 roku idzie w parze z jego duchowym zamieraniem. Otaczają go ludzie cyniczni i on sam cynizmem broni się przed światem. Rozczarowania przynoszą emocjonalną pustkę, a ta – wyzbycie się wszystkich zasad. Jest to o tyle trudne, że bohater Inglota to indywidualista, który mocno ubolewa przede wszystkim nad jednym symptomem zmiany rzeczywistości: „Pewnego dnia uświadomiłem sobie z przerażającą jasnością, że w nowych czasach przede wszystkim należało się wykastrować z własnego zdania – bo własne zdanie to najbardziej niebezpieczna właściwość, jaką można obecnie mieć”. Kastracja emocjonalna, jakiej dokonuje sam na sobie, jest przerażająco precyzyjna, ale… niedokładna. Łatwo bowiem zorientować się, iż pustka, o jakiej stale wspomina bohater, nie jest prawdziwa. Mężczyznę wyrywa z niej stałe pojawianie się widma nieżyjącego przyjaciela i mocny związek emocjonalny z idealizmem Kordiana, z którym przez wiele lat się identyfikował.
Aby zrozumieć motywy działania bohaterów Inglota, należy zadać sobie pytanie o to, w jaki sposób postrzegają oni związek przeszłości z teraźniejszością i jak widzą swoją własną przyszłość. Z problemami boryka się bowiem nie tylko przewoźnik „sabinek”. Wielowarstwowość tej powieści zmusza do ciągłej konfrontacji jego punktu widzenia z tym, jak świat postrzegają inni. Z tej konfrontacji rodzi się napięcie, a w efekcie nieco przegadana opowieść o złudzie i pragnieniu jej unicestwienia.
Współczesna proza polska sięga po romantyczne wzorce, by pokazać ich anachroniczność, by wykpić i wyszydzić, ośmieszyć i zakwestionować. Inglot w przekonujący sposób udowadnia, iż dylematy wspomnianego już bohatera Słowackiego mogą być nadal żywe i mogą nadal budzić niepokój. Dość wyraźnych odniesień do kanonu lekturowego jest w „Porwaniu Sabinek” sporo. Poza Słowackim mamy Andrzejewskiego, Borowskiego, Gałczyńskiego i niepokojąco w finale brzmiącego Herberta. Mamy także znaczącą przypowieść o ksylofancie, który niecnie wykorzystał wieloznaczność takich pojęć jak „sprawiedliwość” i „solidarność”.
„Porwanie sabinek” to opowieść bardzo niejednoznaczna i dość oczywista w swej wymowie. Ten paradoks wynika z faktu, że snute są tu rozważania niezwykle osobiste, ale umieszczane w kontekście szeroko rozumianych uwarunkowań społecznych i historycznych. A Historia, z jaką mierzy się Inglot, nie daje mu powodów, by ukazywać ją obiektywnie.
Muszę odradzić lekturę purystom językowym, ale jakże tu nie zakląć, kiedy pewne oczywiste paradoksy dziejów wciąż rozgrywają się na naszych oczach i w nas samych. Mimo ambiwalentnych uczuć po lekturze, jestem winien autorowi podziękowanie przede wszystkim za soczystą, żywą i zmuszającą do zadania sobie samemu wielu pytań opowieść.
Himmelstrasse. Piekielna przestrzeń, w jakiej Żydzi żegnali się z życiem i doznawali ostatniego ziemskiego upokorzenia przed końcem ostatecznym, który czekał ich w obozie zagłady w Treblince. Upiorna "Droga do Nieba", na której pozbywano się resztek własnego człowieczeństwa. Erica Fischer przekracza w tej książce granicę własnej Himmelstrasse. Czy za nią czeka już nicość, która uwolni od przejmującego bólu kobietę, zmagającą się przez całe życie z poczuciem winy niekochanej córki? Czy uwolni od poczucia odtrącenia przez brata, przed wyobcowaniem i samotnością? Zgadzam się z Martą Mizuro, która recenzując tę książkę, napisała o trudności, jaką sprawić może czytelnicze mierzenie się z tak osobistym wyznaniem, jakim jest „Droga do nieba”. Podtytuł powieści („Historia rodzinna”) może wskazywać tylko jeden z kierunków interpretacyjnych tej mrocznej opowieści psychologiczno-egzystencjalnej. Piekielnie trudno pisać o tym wyznaniu. Piekielnie trudno było je z pewnością napisać. I chociaż opowieść dotyka problematyki Holokaustu, mówi o fizycznej i mentalnej zagładzie, nic nie zatrze wrażenia, jakie robi ostatnie zdanie tej książki, pokazujące wyraźnie, do czego sprowadza się wielowątkowa i dramatyczna historia, rodząca się niczym Feniks z popiołów wspomnień. Ta opowieść próbuje za wszelką cenę określić, nazwać i wyeksponować obecność. Fischer osiąga na pewno jeden cel. Pozostanie na zawsze w pamięci czytelnika.
Integralną całość z książką tworzą makabryczne rysunki; jeden od razu przejmuje i zastanawia, kiedy patrzy się na okładkę. Ich autorem jest brat Fischer, Paul. To od jego tajemniczego zniknięcia rozpoczyna się fascynująca spowiedź autorki. Paul od zawsze naznaczony był piętnem inności, od zawsze także w pamięci Fischer toczył specyficzną grę z życiem, którego celem było dla niego przede wszystkim zdążanie ku śmierci. Nie zatrzymały go w tym pędzie namiętnie czytywane lektury, nie był w stanie odnaleźć się w żadnej życiowej roli i jedyne, z czego mógł być zadowolony to spełnienie w opiece nad matką, dla której po śmierci męża stał się jedynym oparciem. Erica Fischer wchodzi w dość specyficzny dialog z Paulem, brat jest ważną częścią jej samej i w swym konfesyjnym uniesieniu autorka niejednokrotnie podkreśla zależność od niego. Mężczyzna od początku jest dla czytelnika zagadką. „Paul był mistrzem w udawaniu. Jego uśmiech, ukłony, uprzejmość, jego łagodny głos były w stanie wszystkich zwieść”. Przyjmowane przez niego w życiu pozy miały na celu doraźną ochronę przed traumatycznymi przeżyciami z dzieciństwa i młodości. Fischer opisuje, jak Paul był bity i poniżany przez ojca, jak uderzał głową w ścianę z bezsilności, jak toksyczny był jego związek z matką i jak silnie na jego dalsze życie położył się cień nieudanej próby samobójczej. Paul wydaje się być osią konstrukcyjną „Drogi do nieba”, ale wspomnienia Fischer obejmują wiele lat i dotyczą wszystkich najbliższych, od których nigdy nie zaznała ciepła i zrozumienia.
Dziadkowie przeżyli piękne życie i pożegnali się z nim w komorze gazowej Treblinki. Gdyby udało im się wyjechać z Polski, zatrzeć swe żydowskie korzenie, zrobić cokolwiek ze swym uporządkowanym i przewidywalnym życiem – może wówczas nie przeżyliby piekła ostatnich miesięcy i dni swego życia. Gdyby ojciec Fischer wyemigrował z kraju innym statkiem, storpedowanym i zatopionym przez Niemców, prawdopodobnie zamiast w australijskim Hay znalazłby się na dnie morza. Autorka podkreśla w swych wspomnieniach rolę przypadku; wyraźnie zaznacza, jak bardzo może boleć ironia losu i samą siebie umiejscawia w dziejach rodzinnych niejako przypadkowo. Kimże ona była dla matki? „Kiedy byłam dzieckiem, nazywała mnie Lalą, pewnie na wspomnienie małej, chorowitej angielskiej laleczki, jaką kiedyś byłam”. Kim dla Paula, skoro wspomina tylko jeden, jedyny moment autentycznej bliskości między nimi? Kim była dla swej kuzynki, która wybrała życie na Antypodach i kim jest dla samej siebie teraz, gdy coraz bardziej przeszkadzają zmarszczki na ciele i świadomość, iż brak potomka dokona wraz z jej śmiercią ostatecznej zagłady rodziny?
Erica Fischer w „Drodze do nieba” żegna się z tragicznie zmarłymi dziadkami; z ojcem, przy którego grobie nigdy się nie pojawiła; z matką, która odchodzi z poczuciem niesprawiedliwości i tajonego latami bólu do świata; wreszcie z Paulem, jakiego znała i Paulem, którego wizerunek psychologiczny tak subiektywnie kreśli na kartach swojej opowieści. To także książka o pożegnaniu samej siebie i przejmujący traktat o samotności i uczuciowym kalectwie. Nie ma w niej jednak ani jednego zbędnego słowa, nie ma manipulacji emocjami czytelnika. „Droga do nieba” w swej surowości jest jednocześnie książką, w której wrzenie uczuć jest nad wyraz wyczuwalne. To opowieść, o jakiej trudno jest pisać. Choćby dlatego, że odnosi się do indywidualnych przeżyć i jedynie próbuje nam te przeżycia opisać.
Trudno o jednoznaczną klasyfikację dokonania szwajcarskiego prozaika. Trudno także umiejscowić tę książkę w kontekście jego twórczości, albowiem jest to jedyna powieść Chessexa przetłumaczona do tej pory na język polski. W tej opartej na faktach mrocznej opowieści o tym, jak tworzy się mit Złego, okrutnego i zagrażającego społeczeństwu wroga i o ofierze kształtowania się tego mitu, znajdziemy elementy kryminalnej kroniki oraz paradokumentalnego reportażu. Chessex snuje także rozważania natury egzystencjalnej i filozoficznej, wprowadzając czytelnika w samo centrum odrażających wydarzeń sprzed ponad wieku.
Słynąca z bogactwa i dobrobytu Szwajcaria w relacji z 1903 roku jawi nam się jako zacofane miejsce prostych ludzi, wierzących w zabobony i utrwalających w sobie na co dzień psychozę strachu przed nieznanym wrogiem. Już od pierwszych słów tej książki możemy odczuć przerażającą atmosferę grozy, jaka ma miejsce w tytułowym Ropraz, zanim jeszcze będą mieć tam miejsce makabryczne zdarzenia. Mieszkańcy miasteczka pielęgnują w sobie strach na wiele różnych sposobów: „Barykadujemy się we własnej czaszce, we własnym śnie, własnym sercu, własnych zmysłach, ryglujemy drzwi gospodarstw, ze strzelbą na podorędziu, z duszą udręczoną i wygłodniałą”. Są to jednocześnie ludzie, których Chessex sportretuje bardzo negatywnie, używając do tego tak naturalistycznych porównań jak np. to „Jesteśmy tak biedni, że krowy sprzedajemy do miast na mięso, zadowalając się wieprzowiną i zjadamy jej takie ilości pod każdą postacią (…), że w końcu stajemy się do wieprzy podobni – różowy korpus, czerwonawa głowizna – odcięci od świata przez mroczne kotliny i lasy”. W takim środowisku dojdzie do zdarzeń, które autor wykorzysta jako kanwę opowieści o mrokach ludzkiej duszy, o skutkach ferowanych naprędce wyroków, ale przede wszystkim o psychologicznych uwarunkowaniach do kształtowania modelowego przykładu winnego, którego stracenie ma dać satysfakcję żądnemu krwi tłumowi.
Wszystko zaczyna się w Ropraz. Po śmierci córki miejscowego notabla i złożeniu ciała do grobu, ktoś w odrażający sposób bezcześci zwłoki. Ludność jest przerażona i za wszelką cenę próbuje odnaleźć sprawcę makabrycznego czynu. Sytuacja powtarza się w okolicznym Carrouge, a następnie w Ferlens. Za każdym razem ciała pochowanych dzień wcześniej kobiet zostają okaleczone i zgwałcone. Po jakimś czasie zostaje zatrzymany niejaki Charles-Augustin Favez, który idealnie przystaje do wizerunku szalonego nekrofila, który tworzy w swej wyobraźni poruszona zdarzeniami społeczność Ropraz i okolic. Faveza cechuje cały szereg zaburzeń emocjonalnych i psychicznych. Dość wspomnieć, że zostaje zatrzymany w momencie, kiedy spółkuje z jałówką. Tajemniczy młody mężczyzna, w którego życiu nie było niczego poza przemocą, gwałtem, okrucieństwem i głodem, idealnie przystaje do określenia „wampir”, jakie ukuto zaraz po pierwszej profanacji zwłok.
Chessex dokonuje w swej książce rzeczy dość niewiarygodnej. Oskarżony staje się dość szybko ofiarą, a sympatia czytającego (może bardziej chodzi o współczucie) przenosi się na Faveza. Nie sposób bowiem jednoznacznie stwierdzić, że ten dziwnie wyglądający alkoholik, dewiant i szaleniec jest sprawcą okrutnych czynów na cmentarzach. Równolegle do toczącego się procesu, badania nad podejrzanym rozpoczyna doktor Mahaim. To on w mowie sądowej wyraźnie wskaże czynniki, jakie ukształtowały społeczny fenomen wampira, na którego przeniosła się cała tłumiona nienawiść i bezradność ludzi. Mahaim mówi: „Na tym odludziu fenomen wampira przetrwa tak długo, jak długo społeczeństwo będzie ofiarą prymitywnej tępoty: nieczystość ciał, rozwiązłość, izolacja, alkohol, kazirodztwo i zabobony, które nękają te wsie, stwarzają wciąż nowe zalążki seksualnego przymusu i bezlitosnego strachu”. Psychiatra staje się w tej opowieści rzecznikiem zdrowego rozsądku, ale czy rzeczywiście jego tezy będą w stanie przekonać do niewinności Faveza?
Zaskakujący finał tej opowieści ujawnia w ironiczny sposób fakt, jak bardzo dzieje mogą być przewrotne i jak niejednoznaczne pojęcie wroga, złego, okrutnika może kształtować się w ludzkiej świadomości. Chessex nie stroni w tej brutalnej opowieści od obrazów szokujących. Jednym z nich będzie na przykład opis dzieci, kopiących ludzką głowę. Nie jest to lektura dla czytelników wrażliwych. Nie jest to także książka, której przekaz można jednoznacznie określić i ocenić. „Wampir z Ropraz” zasieje niepokój w duszy każdego, kto choć przez chwilę zastanawiał się nad tym, gdzie w człowieku rodzi się zło, jak można je zastąpić i jakie konsekwencje może przynieść zrozumienie, czym zło wyrządzane przez człowieka jest naprawdę. Ono ukryło się nie tylko między grobami w okolicach Ropraz…