Jerzy Sobiesiak, pracownik Instytutu Socjologii Uniwersytetu Małopolskiego, wpada pewnego dnia na pomysł uruchomienia programu z dotacji rządowych, w ramach którego samotne kobiety z dużych miast będą mogły się zbliżyć do samotnych mężczyzn ze wsi. „Wieś versus miasto – „stary kawaler” versus „stara panna”. Zmiany struktur małżeńskich i ich implikacje w społecznym życiu w Polsce ostatniej dekady” – taki oto tytuł otrzymuje projekt, do którego Sobiesiak podchodzi bez zaangażowania. Mam wrażenie, że w taki właśnie sposób podszedł do napisania swojej pierwszej powieści sam Tomasz Pindel. Świetny tłumacz okazuje się marnym pisarzem, a powieść rzekomo dowcipna i ironiczna wywołuje na przemian ziewanie i myślenie o tym, co zrobić, aby nie czytać tego dalej.
„Czy to się nagrywa?” ma charakter reportażu, w którym polifonia głosów rozmówców zamienia się w bełkot. Wypowiada się zarówno sam Sobiesiak, jak i popierająca go działaczka polityczna, biorące udział w projekcie kobiety i mężczyźni oraz cała masa osób pośrednio lub bezpośrednio związana z ich perypetiami. Ponieważ projekt szybko zyskuje sobie medialną sławę, zaczyna się nim interesować także rządowa opozycja, a wtedy dokonania Sobiesiaka zostają zdyskredytowane, zaś jemu samemu ktoś podkłada świnię… trupa znaczy, i to niejednego.
Trzy idiotki z miasta zbliżają się z trzema idiotami ze wsi. Bohaterowie to dość żenujące postacie i tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi w tych potrójnych randkach. To znaczy wiadomo, o seks chodzi, o przyszłą prokreację, o budowę podstawowej komórki życia społecznego, czyli o to, od czego ludzie ci się migali. I tak oto mamy sparzone na siłę następujące duety: dyrektorka wydawnicza Eliza z Franciszkiem z miejscowości Garb, tłumaczka Karolina ze Stanisławem, sąsiadem Franka oraz Gabriela, wolny strzelec fotografii z Zygmuntem, który mimo czterdziestu czterech lat nadal mieszka z matką. Ich spotkania są jednocześnie iskrzącymi zderzeniami kultur. Mogłoby to być coś interesującego, ale nie jest. Dlaczego? Dlatego, że autor skupił się przede wszystkim na sensacyjnej intrydze, zrobił z tej książki coś na kształt „political fiction”, namnożył wątków i wulgaryzmów, posklejał to wszystko pękniętą taśmą i zaserwował jako – jak sam wspomina w zakończeniu – „porządną książkę”. „Czy to się nagrywa?” nie jest ani porządna ani nawet nieporządna, albowiem nie wiadomo za bardzo, jakie ma przesłanie i do kogo jest kierowana.
Tempo akcji jest tak błyskawiczne, że od pierwszego niewinnego spotkania miastowych z wsiokami do spektakularnej akcji odbijania tych pierwszych przez drugich z kliniki psychiatrycznej czasu poświęconego lekturze upływa niewiele. Idiotyzm goni idiotyzm i ma to być zabawne. Zainteresowanie wzbudzić może jedynie język tej książki, a właściwie językowa wieża Babel, którą z polszczyzny tworzą bohaterowie. Nic ponad to nie jest warte uwagi i naprawdę szkoda, że ta książka sama siebie grzebie, kiedy autor dokłada do niej coraz to nowe wypowiedzi i kleci intrygę na miarę tabloidu.
Jasne, Tomasz Pindel nie tyle bawi się językiem, co chce go zamienić w narzędzie, którym uderzy w rzeczywistość pełną absurdów i każdego myślącego Polaka przyprawiającą o ból głowy. Mamy próby wdarcia się do kilku sfer i zdyskredytowania ich: naukowców, wielkomiejskich yuppies, bezmyślnych chłopów, skorumpowanych organów władz samorządowych, w końcu świata polityki i dziennikarstwa śledczego. Można spojrzeć na dokonanie krakowskiego tłumacza jak na smutną – mimo wszystko – opowieść o trudnościach w porozumiewaniu się między ludźmi, o smutku istnienia samemu w tłumie, o nieumiejętności bycia otwartym na świat i tolerancyjnym względem innych. Można. Ja jednak widzę w „Czy to się nagrywa?” kiepską próbę literatury rzekomo lekkiej i przyjemnej, której humor jest wisielczy, a ironia taka sobie. To po co pisać książki „takie sobie” i nazywać je „porządnymi”?
Podtytuł powieści brzmi „Komedia prawie erotyczna”. Problem jest taki, że ani to komedia (rzecz gustu oczywiście, mnie tego typu poczucie humoru nie odpowiada), ani też erotyki w niej nie ma za grosz, a chciałoby się jej w jakimś rozsądnym wymiarze, bo spotkania miejsko-wiejskie będące spotkaniami damsko-męskimi winny być iskrzące i erotyką podszyte jak najbardziej.
Myślę, że ta książka to taki eksperyment jak projekt Sobiesiaka. Jedno i drugie kończy się fiaskiem, ale nie martwię się tym za bardzo. Tomasz Pindel sprawia mi przyjemność znakomitymi przekładami. Obcowanie z jego własną prozą uważam za czytelniczy wypadek przy pracy.
Wydawnictwo Świat Książki, 2011
„Czy to się nagrywa?” ma charakter reportażu, w którym polifonia głosów rozmówców zamienia się w bełkot. Wypowiada się zarówno sam Sobiesiak, jak i popierająca go działaczka polityczna, biorące udział w projekcie kobiety i mężczyźni oraz cała masa osób pośrednio lub bezpośrednio związana z ich perypetiami. Ponieważ projekt szybko zyskuje sobie medialną sławę, zaczyna się nim interesować także rządowa opozycja, a wtedy dokonania Sobiesiaka zostają zdyskredytowane, zaś jemu samemu ktoś podkłada świnię… trupa znaczy, i to niejednego.
Trzy idiotki z miasta zbliżają się z trzema idiotami ze wsi. Bohaterowie to dość żenujące postacie i tak naprawdę nie wiadomo, o co chodzi w tych potrójnych randkach. To znaczy wiadomo, o seks chodzi, o przyszłą prokreację, o budowę podstawowej komórki życia społecznego, czyli o to, od czego ludzie ci się migali. I tak oto mamy sparzone na siłę następujące duety: dyrektorka wydawnicza Eliza z Franciszkiem z miejscowości Garb, tłumaczka Karolina ze Stanisławem, sąsiadem Franka oraz Gabriela, wolny strzelec fotografii z Zygmuntem, który mimo czterdziestu czterech lat nadal mieszka z matką. Ich spotkania są jednocześnie iskrzącymi zderzeniami kultur. Mogłoby to być coś interesującego, ale nie jest. Dlaczego? Dlatego, że autor skupił się przede wszystkim na sensacyjnej intrydze, zrobił z tej książki coś na kształt „political fiction”, namnożył wątków i wulgaryzmów, posklejał to wszystko pękniętą taśmą i zaserwował jako – jak sam wspomina w zakończeniu – „porządną książkę”. „Czy to się nagrywa?” nie jest ani porządna ani nawet nieporządna, albowiem nie wiadomo za bardzo, jakie ma przesłanie i do kogo jest kierowana.
Tempo akcji jest tak błyskawiczne, że od pierwszego niewinnego spotkania miastowych z wsiokami do spektakularnej akcji odbijania tych pierwszych przez drugich z kliniki psychiatrycznej czasu poświęconego lekturze upływa niewiele. Idiotyzm goni idiotyzm i ma to być zabawne. Zainteresowanie wzbudzić może jedynie język tej książki, a właściwie językowa wieża Babel, którą z polszczyzny tworzą bohaterowie. Nic ponad to nie jest warte uwagi i naprawdę szkoda, że ta książka sama siebie grzebie, kiedy autor dokłada do niej coraz to nowe wypowiedzi i kleci intrygę na miarę tabloidu.
Jasne, Tomasz Pindel nie tyle bawi się językiem, co chce go zamienić w narzędzie, którym uderzy w rzeczywistość pełną absurdów i każdego myślącego Polaka przyprawiającą o ból głowy. Mamy próby wdarcia się do kilku sfer i zdyskredytowania ich: naukowców, wielkomiejskich yuppies, bezmyślnych chłopów, skorumpowanych organów władz samorządowych, w końcu świata polityki i dziennikarstwa śledczego. Można spojrzeć na dokonanie krakowskiego tłumacza jak na smutną – mimo wszystko – opowieść o trudnościach w porozumiewaniu się między ludźmi, o smutku istnienia samemu w tłumie, o nieumiejętności bycia otwartym na świat i tolerancyjnym względem innych. Można. Ja jednak widzę w „Czy to się nagrywa?” kiepską próbę literatury rzekomo lekkiej i przyjemnej, której humor jest wisielczy, a ironia taka sobie. To po co pisać książki „takie sobie” i nazywać je „porządnymi”?
Podtytuł powieści brzmi „Komedia prawie erotyczna”. Problem jest taki, że ani to komedia (rzecz gustu oczywiście, mnie tego typu poczucie humoru nie odpowiada), ani też erotyki w niej nie ma za grosz, a chciałoby się jej w jakimś rozsądnym wymiarze, bo spotkania miejsko-wiejskie będące spotkaniami damsko-męskimi winny być iskrzące i erotyką podszyte jak najbardziej.
Myślę, że ta książka to taki eksperyment jak projekt Sobiesiaka. Jedno i drugie kończy się fiaskiem, ale nie martwię się tym za bardzo. Tomasz Pindel sprawia mi przyjemność znakomitymi przekładami. Obcowanie z jego własną prozą uważam za czytelniczy wypadek przy pracy.
Wydawnictwo Świat Książki, 2011
Gdyby niektórzy czytelnicy twojego bloga tak ostro komentowali twoje recenzje (a wierz mi, że nie robią tego z lenistwa), jak ty krytykujesz powieść Tomasza Pindela, nie pisałbyś tak często na bloga i z taką dezynwolturą. Radzę zastanowić się kiedyś nad znaczeniem słów takich jak "marny", "idiotyczny", i czy wypada tak określać pisarza, książkę, nad stosownością słowa "przesłanie" w jakimkolwiek typie recenzji. Zdaję sobie sprawę, że chcesz być wyrazisty i starasz się, by czytelnik w recenzji miał to, co najważniejsze w książce, podane jak na złotej tacy. Warto jednak czasem spuścić z tonu, wyluzować i nie krytykować, a przede wszystkim nie bić słabego - jeżeli faktycznie jest słaby. To jest debiut Tomasza Pindel, więc powinieneś stosować inne kryteria oceny dzieła.
OdpowiedzUsuńAcha, by nie było wątpliwości. Nie jestem z Krakowa, nie mam n-k,ani fb. Nie ma więc sensu, żebym przedstawił się z imienia i nazwiska. Pozostaję Trenerem.
Pozdro,
Trener.
Jak ja nie lubię wszelkiej maści recenzentów, taki to nic nie napisze (w sensie książki nie wyda), nic nie ugotuje, filmu nie nakręci, ale za krytykowanie lub chwalenie cudzej pracy, pieniądze i zaszczyty chce zbierać. Bleh. Bleh. Bleh. A poza tym, książka Tomasza Pindla bardzo mi się podobała. No ale, ja to pewnie głupia jestem i wsiowe poczucie humoru mam ;). Pozdrawiam, Małgosia z Krakowa.
OdpowiedzUsuńA mnie też się podobało. Nie jest to może arcydzieło, ale też do tego miana nie pretenduje. Jest to za to książka zabawna, aktualna i napisana z dużą werwą. Autor wykazuje się godnym podziwu zmysłem obserwacji i syntezy dzisiejszych mód. Na dodatek ma tę przewagę nad innymi pisarzami zabierającymi się do podobnej pisaniny, choćby nad Mendozą, że potrafi bardzo klarownie wyłożyć intrygę. Dobry debiut!
OdpowiedzUsuńbardzo ciekawy artykuł. polecam swoją strone
OdpowiedzUsuńpozycjonowanie stron www
Panie Jarku,
OdpowiedzUsuńDość ostro posługuje się Pan językiem.
Radziłabym trochę ostrożności, ponieważ naraża się Pan na śmieszność.
Odrobina dystansu do świata i swojej jakże ważnej funkcji wykształconego recenzenta pozwoliłaby Panu odnaleźć wartość tej "marnej" pozycji.
Pozdrawiam serdecznie,
Ula
Ja też myślę, że trochę zbyt surowo i poważnie potraktowałeś tę książkę, a to jest lekka, zgrabnie napisana powieść satyryczna - i wcale nie taka głupia, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. A zderzenie różnych języków jest jej najmocniejszą stroną.
OdpowiedzUsuńSkoro zachęca Pan do komentowania....
OdpowiedzUsuńŁączę się z opiniami przedmówców, książka nie jest zła, czyta się lekko, potrafi zabawić, dla mnie idealna na scenariusz dobrej polskiej komedii. Faktyczne wulgaryzmów zbyt dużo. A skąd taka ostra ocena ? Przyszła mi na myśl możliwa zbieżność osoby Jerzego Sobiesiaka z autorem recenzji... (środowisko naukowe, konferencje, może podobne projekty, badania, osiągnięcia itp. ;-))
pozdrawiam
jurek z wrocławia
To ciekawe, że jest Pan w swojej recenzji jednak odosobniony. Ale jak napisała Małgosia z Krakowa, widać wszyscy mamy tu "wsiowe poczucie humoru" ;)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem książkę w ciągu jednego dnia, choć to prawie 300 stron. Pełen jestem uznania dla językowej różnorodności. Każdy przedstawiciel środowisk opisanych w książce nie tylko mówi ale i myśli w sposób wielce charakterystyczny dla swojej grupy.
OdpowiedzUsuńDziekuję autorowi za taki realistyczny obraz, bo sam będąc wewnątrz jednego z takich środowisk, nie widziałem dotąd całej własnej śmieszności.
Szkoda, że tacy właśnie jesteśmy,ale pociechą jest dla mnie fakt, że większość bohaterów książki nie bała się jednak szukać w życiu swojej drogi. Może więc mamy jeszcze szansę?