Zacznę może z lekkim cynizmem, ale bynajmniej nie mam ochoty skrzywdzić najnowszej książki Soni Raduńskiej. Przeszło mi jedynie przez myśl, że autorka za wiele się nie napracuje, by dodatkowo zarobić, albowiem zbiera po raz kolejny swoje prywatne zapiski, klei je w książkę i podpisuje „Solo”. Raduńska nie zaskoczy nas formą przekazu, bo jej trzecia pozycja to po prostu kontynuacja zapisków z „Białego zeszytu” oraz późniejszych „Kartek z białego zeszytu”. Czy zaskakuje treścią? Tych, którzy znają już jej pisanie, raczej nie. Myślę jednak, że akurat ta książka jest najważniejsza w jej dorobku, albowiem stara się w niej mierzyć z przemijaniem, nostalgią i samotnością, którą wieloaspektowo opisuje i ukazuje, nawiązując do przeżyć własnych oraz ludzi z jej najbliższego otoczenia.
„Solo” to książka mądra i dostojna, dająca wiele wiary i nadziei, niepoprawnie optymistyczna i chwilami zbyt cukierkowo ocierająca się o te wszystkie mrówki, ważki, biedroneczki, słoneczka i miłostki z poezji Twardowskiego. Myślę jednak, iż pisząc w ten sposób, zdradzam, że zwyczajnie autorce zazdroszczę. Umiejętności wsłuchiwania się w siebie, spokoju wewnętrznego, trzymania emocji na wodzy i nie poddawania się absurdom rządzącym światem. „Solo” to dla mnie – jako mężczyzny – także stąpanie po niezbyt pewnym gruncie, albowiem odbiorcami docelowymi zwierzeń Raduńskiej z pewnością są kobiety, wrażliwe nieco inaczej i inaczej jej prozę odbierające.
Autorka zaczyna bezpretensjonalnie i intrygująco. „Powodzenia u mężczyzn nie miałam nigdy. Szczęścia w miłości też bardzo niewiele. Uczucie, które najczęściej przeżywam, to tęsknota. Jestem szczęśliwym człowiekiem”. Definicję szczęścia Raduńskiej musimy sobie złożyć z zapisków, jakie poczyniła przez dziesięć lat, między rokiem 1999 a 2009. Inna kobieta zaczyna to pisanie, inna kończy. Dojrzalsza. Spokojniejsza. Bardziej wyciszona. Bo i jest to opowieść o tym, jak godzić ze sobą niedoskonałości życia oraz świadomość śmierci, o której po przekroczeniu pięćdziesięciu lat myśli się częściej niż zwykle.
Autorskie solo jest próbą mierzenia się z samotnością, którą Raduńska po prostu akceptuje i stara się nawet gloryfikować. Weźmy taki cytat Ortegi y Basseta, który zostaje przytoczony w zapiskach: „Dopiero w samotności człowiek jest sobą”. Autorka oswaja więc samotność, która jest dla niej stanem twórczym, nie źródłem trosk i frustracji. Solo, czyli aktywnie. Świadomie i czynnie. Solo jako metoda na to, by życie lepiej zrozumieć i oswoić się z myślą, że dane jest nam na chwilę. Raduńska wspomina śmierci znanych, którzy byli jej bliscy. Pisze o odejściu Czesława Niemena, Jacka Kuronia, Czesława Miłosza, Jana Pawła II i Ryszarda Kapuścińskiego. Bolą ją te odejścia sławnych tak samo jak śmierć przyjaciółek oraz psa i kotki. Każde odejście jest dla Raduńskiej znakiem, każącym pogodzić się z tym, że i ona sama niebawem pożegna świat. Zanim jednak to się stanie, chce w szczęściu i świadomości przyjmować każdy kolejny dzień i cieszyć się nim, przede wszystkim w samotności.
Formuła jej pisania o sobie jest dość niejednoznaczna, choć z drugiej strony właśnie taka ma być. „Niech zdania będą mniej okrągłe, może mniej potoczyste, bardziej podobne do pierwotnego śpiewu i tańca, mniej wystudiowane, bardziej surowe, brzydsze w żywy sposób, trochę bezwstydne, obnażające, czasem podświetlające brzydotę, zmarszczki, worki pod oczami, rozpacz z powodu porzucenia, niewzajemności, gardła rozwartego szlochem”. To taki specyficzny naturalizm pisania o wszystkim i o niczym; pisania dotykającego spraw drobnych, ale przecież znaczących. „Solo” jest specyficznym monologiem, który właściwie powinno się smakować, czytając po kilka stron, rozważając wraz z autorką to, co ujrzała, przeżyła, czego doświadczyła.
Istotne w tej książce jest także mądre mierzenie się ze smutkiem i melancholią. „Chcę czuć swój ból i smutek, nie uciekać od niego, przeżywać, przeżyć. Ale i nie babrać się w nim i nie użalać nad sobą”. Taki złoty środek – ponarzekać trochę, ale jednocześnie wyjść z tego obronną ręką, wyciągnąć konstruktywne wnioski. Raduńskiej pomagają w tym słowa innych – Rushdiego, Osieckiej, Zagajewskiego, Mertona, Cohena, Emily Dickinson czy Jeanette Winterson. Jej samotność jest zatem wychodzeniem innym naprzeciw, ale bez bezpośredniego kontaktu. Kiedy trudno jest coś naprawdę przeżyć, warto o tym napisać. I tak powstało „Solo” – z lęków kobiety, która niczym mitologiczna Nauzykaa oddaje ukochanego w ramiona innej, przeznaczonej mu kobiety. Lęk przekuwa jednak Raduńska w pewność siebie i w gruncie rzeczy pisze o miłości do świata, który ją otacza. Nikogo nie oskarża, choć mogłaby wytoczyć działa przeciw kilku mężczyznom. Niczego nie sugeruje, niczego nie narzuca. Po prostu staje się pełniejszą, mądrzejszą wersją samej siebie.
„Solo” to niezwykła opowieść o doświadczaniu życia przez kobietę dojrzałą, wrażliwą i świadomą swych ułomności. Jeśli dla Raduńskiej pisanie ma być formą terapii, z pewnością czytanie jej stanie się czymś podobnym dla wielu odbiorców. Miejmy nadzieję, że bez względu na płeć.
Wydawnictwo Dobra Literatura, 2011
„Solo” to książka mądra i dostojna, dająca wiele wiary i nadziei, niepoprawnie optymistyczna i chwilami zbyt cukierkowo ocierająca się o te wszystkie mrówki, ważki, biedroneczki, słoneczka i miłostki z poezji Twardowskiego. Myślę jednak, iż pisząc w ten sposób, zdradzam, że zwyczajnie autorce zazdroszczę. Umiejętności wsłuchiwania się w siebie, spokoju wewnętrznego, trzymania emocji na wodzy i nie poddawania się absurdom rządzącym światem. „Solo” to dla mnie – jako mężczyzny – także stąpanie po niezbyt pewnym gruncie, albowiem odbiorcami docelowymi zwierzeń Raduńskiej z pewnością są kobiety, wrażliwe nieco inaczej i inaczej jej prozę odbierające.
Autorka zaczyna bezpretensjonalnie i intrygująco. „Powodzenia u mężczyzn nie miałam nigdy. Szczęścia w miłości też bardzo niewiele. Uczucie, które najczęściej przeżywam, to tęsknota. Jestem szczęśliwym człowiekiem”. Definicję szczęścia Raduńskiej musimy sobie złożyć z zapisków, jakie poczyniła przez dziesięć lat, między rokiem 1999 a 2009. Inna kobieta zaczyna to pisanie, inna kończy. Dojrzalsza. Spokojniejsza. Bardziej wyciszona. Bo i jest to opowieść o tym, jak godzić ze sobą niedoskonałości życia oraz świadomość śmierci, o której po przekroczeniu pięćdziesięciu lat myśli się częściej niż zwykle.
Autorskie solo jest próbą mierzenia się z samotnością, którą Raduńska po prostu akceptuje i stara się nawet gloryfikować. Weźmy taki cytat Ortegi y Basseta, który zostaje przytoczony w zapiskach: „Dopiero w samotności człowiek jest sobą”. Autorka oswaja więc samotność, która jest dla niej stanem twórczym, nie źródłem trosk i frustracji. Solo, czyli aktywnie. Świadomie i czynnie. Solo jako metoda na to, by życie lepiej zrozumieć i oswoić się z myślą, że dane jest nam na chwilę. Raduńska wspomina śmierci znanych, którzy byli jej bliscy. Pisze o odejściu Czesława Niemena, Jacka Kuronia, Czesława Miłosza, Jana Pawła II i Ryszarda Kapuścińskiego. Bolą ją te odejścia sławnych tak samo jak śmierć przyjaciółek oraz psa i kotki. Każde odejście jest dla Raduńskiej znakiem, każącym pogodzić się z tym, że i ona sama niebawem pożegna świat. Zanim jednak to się stanie, chce w szczęściu i świadomości przyjmować każdy kolejny dzień i cieszyć się nim, przede wszystkim w samotności.
Formuła jej pisania o sobie jest dość niejednoznaczna, choć z drugiej strony właśnie taka ma być. „Niech zdania będą mniej okrągłe, może mniej potoczyste, bardziej podobne do pierwotnego śpiewu i tańca, mniej wystudiowane, bardziej surowe, brzydsze w żywy sposób, trochę bezwstydne, obnażające, czasem podświetlające brzydotę, zmarszczki, worki pod oczami, rozpacz z powodu porzucenia, niewzajemności, gardła rozwartego szlochem”. To taki specyficzny naturalizm pisania o wszystkim i o niczym; pisania dotykającego spraw drobnych, ale przecież znaczących. „Solo” jest specyficznym monologiem, który właściwie powinno się smakować, czytając po kilka stron, rozważając wraz z autorką to, co ujrzała, przeżyła, czego doświadczyła.
Istotne w tej książce jest także mądre mierzenie się ze smutkiem i melancholią. „Chcę czuć swój ból i smutek, nie uciekać od niego, przeżywać, przeżyć. Ale i nie babrać się w nim i nie użalać nad sobą”. Taki złoty środek – ponarzekać trochę, ale jednocześnie wyjść z tego obronną ręką, wyciągnąć konstruktywne wnioski. Raduńskiej pomagają w tym słowa innych – Rushdiego, Osieckiej, Zagajewskiego, Mertona, Cohena, Emily Dickinson czy Jeanette Winterson. Jej samotność jest zatem wychodzeniem innym naprzeciw, ale bez bezpośredniego kontaktu. Kiedy trudno jest coś naprawdę przeżyć, warto o tym napisać. I tak powstało „Solo” – z lęków kobiety, która niczym mitologiczna Nauzykaa oddaje ukochanego w ramiona innej, przeznaczonej mu kobiety. Lęk przekuwa jednak Raduńska w pewność siebie i w gruncie rzeczy pisze o miłości do świata, który ją otacza. Nikogo nie oskarża, choć mogłaby wytoczyć działa przeciw kilku mężczyznom. Niczego nie sugeruje, niczego nie narzuca. Po prostu staje się pełniejszą, mądrzejszą wersją samej siebie.
„Solo” to niezwykła opowieść o doświadczaniu życia przez kobietę dojrzałą, wrażliwą i świadomą swych ułomności. Jeśli dla Raduńskiej pisanie ma być formą terapii, z pewnością czytanie jej stanie się czymś podobnym dla wielu odbiorców. Miejmy nadzieję, że bez względu na płeć.
Wydawnictwo Dobra Literatura, 2011
Cieszę się z dobrej recenzji, bo to moja ulubiona książka. Też o niej wspomniałam na blogu, ale co profesjonalista, to... Hmmm. Myślałam, że to lektura dla pań w (przynajmniej) średnim wieku, zatem zdziwienie i zaskoczenie kompletne. Dzięki!:)
OdpowiedzUsuńNowe nazwisko dla mnie. Nowe i jakże interesujące. Kobiety mają te okropną przypadłość do nadwyręzania wszelkich emocji. Ale cóż zrobić mając tyle szalonych hormonów w sobie? Tylko żyć :)
OdpowiedzUsuńJestem w trakcie czytania, książka bardzo mi się podoba, skłania mnie do refleksji, a coraz częściej potrzebuję takich lektur. Nie czytałam poprzednich książek autorki, więc dla mnie to co pisze to novu. I jak na razie na plus :)
OdpowiedzUsuń