Wojciech Albiński to Wojciech Albiński. Ten, a nie inny. Nie ten, którego wyszukiwarka googluje w pierwszej pozycji, prezentując nam życiorys w Wikipedii. To ten, co nie jest taki sam. Bardzo chce podkreślić, że jest inny. Nie tylko dlatego, że jakoś nie leży mu zbieżność nazwisk z Tym Albińskim, o czym dość dowcipnie opowiada w tekście „Ukradzione nazwisko”. Zanim do tego, przedostatniego w zbiorze opowiadań tekstu, dotrzemy, zmęczymy się solidnie i dojdziemy do wniosku, że w większości przypadków miniaturki Albińskiego to taka proza tramwajowa. Wsiadasz, jeśli stare babska pozwolą, to siadasz, nos w lekturę, wyświetlacz przystanków mówi, że jeszcze osiem, no to lecimy. Kończysz, wysiadasz… i nic nie pamiętasz, bo wszystko uleciało, pozostawiając jedynie świadomość, iż coś tam się jednak przeczytało.
„Przekąski – Zakąski” to nie jest książka zła. To – mimo starań autora – książka po prostu nijaka. Ma traktować w sumie o upływie czasu, o zmaganiach z nim, czasami o świadomości swojej egzystencji lub cielęcej nieświadomości tejże. Zaczyna się to wszystko dość dziarsko, intrygująco, wyraźnie. Małym manifestem. Oto mamy polubić antybohatera, który oszukuje MPK, drażni sądy, zdradza, szuka afer, włamuje się do mieszkań, w końcu pali swój dom. A przecież chce być dobry, tylko że być dobrym się nie opłaca. I tu już pojawia się zasadniczy problem autora. Zaczyna odważnie, ekstrawagancko dosyć, z pazurem. A potem mu się słowa rozjeżdżają, bohaterów otacza szara mgła i nawet mniej lub bardziej widoczne (oraz trafne) nawiązania do Wielkiej Literatury nie pomagają, bo „Przekąski – Zakąski” są jak posiłek. Jednym będzie smakował, innym nie. Poza tym nie pozostawi żadnej refleksji. A szkoda, bo przecież powinno być ich kilka.
Przede wszystkim ludzie, mężczyźni głównie, ale ta męskość też się zaciera na rzecz czegoś międzypłciowego, by nie rzec – bezpłciowego. Wielu z nich jest w sile wieku i zamiast cieszyć się, że z przodu pojawia się trójeczka, a nie jakaś bardziej koszmarna cyferka, czują się przegrani albo tacy są naprawdę. Co jest interesującego w takim, powiedzmy, Tadku, który w opowiadaniu tytułowym złudzi się, że doświadcza szczęścia, a potem jego cała metafizyka kończy się solidnym pawiem? Co niosą w sobie wzory na spodniach pewnego 32-latka, którego męskość skryta w tychże znajduje się w stanie krańcowego uwiądu? Tu nie chodzi o to, że bohaterowie Albińskiego nie mają jaj. Sprawa jest bardziej poważna. Oni nie pozwalają wydać o sobie żadnego sądu, nawet takiego jak powyższy.
Wojciech Albiński lepi sobie teksty i nazywa to fabułami. Gdyby czytał swoje opowiadania głośno, większość pewnie uznałaby, że coś tam sobie burczy pod nosem. Niestety, „coś tam” to zasadnicza kategoria interpretacyjna tej książki. Bo ona o czymś tam jest. Czegoś tam mamy doświadczyć. Coś tam zrozumieć. Efekt? Ziewanie podczas lektury trzeciego akapitu, który odbił się tak od pierwszego i drugiego, że można go na siłę z ósmym połączyć. Formalnie te opowiadanka są po prostu fatalne. Opowieści trzydziestolatków (głównie), którzy sprawiają wrażenie, jakby w kapciach oprowadzali nas po swoich pokojach w domach starców. Przy tym nieznośne i naprawdę trudne do wytrzymania, rozpaczliwe nawet, trzymanie się tego autorskiego „ja”. Ja wam opiszę, ja wam zaprezentuję, ja znam wszystkich i wszystko, ja rozumiem niezrozumiałe sprawy tego świata. Czasami „ja” Albińskiego podbiera jakieś cudze historie, ale głównie po to, żeby pokazać, iż generalnie ludzie rozchodzą się w życiu i jak potem na siebie znowu trafiają, to guzik mają sobie do powiedzenia. Truizm? Niestety. Jest ich dużo, dużo więcej.
Nie pomaga duch Konwickiego, nie pomaga Gombrowicz śmiejący się z nas tu i ówdzie, nie daje rady nawet Beckett, bo wszystko nurza się we wszechogarniającej pustce. „Przekąski – Zakąski” mają jeszcze podtytuł. „Jak być dobrym, jeśli nie było się nawet złym”. To Albińskiego pisanie to raczej dowód na to, jak sklejać narracje, kiedy nie ma się dobrego kleju. Bo codzienne życie jest wystarczająco szare, by starać się o tym nie myśleć. Albiński myśli i oczywiście myśli po swojemu. Kufel piwa – ku rozweseleniu – temu, kto wskaże choć jeden tekst, dzięki któremu będzie się można szczerze uśmiechnąć.
Życie czasami jest tragikomedią. Tragikomiczne jest pisanie o sprawach, o jakich pisze Albiński. Jego styl mi nie leży. Ciężko mi było z tą książką u boku. Wypaliły się już chyba drogi twórcze, które w polskiej literaturze ukazują sfrustrowanego trzydziestolatka robiącego sobie raj na ziemi z tego, z czego może. Poza kilkoma formalnymi, naprawdę ciekawymi zabiegami narracyjnymi, nie ma w „Przekąskach - Zakąskach” niczego, co byłoby po prostu… smaczne.
Warszawska Firma Wydawnicza, 2011
„Przekąski – Zakąski” to nie jest książka zła. To – mimo starań autora – książka po prostu nijaka. Ma traktować w sumie o upływie czasu, o zmaganiach z nim, czasami o świadomości swojej egzystencji lub cielęcej nieświadomości tejże. Zaczyna się to wszystko dość dziarsko, intrygująco, wyraźnie. Małym manifestem. Oto mamy polubić antybohatera, który oszukuje MPK, drażni sądy, zdradza, szuka afer, włamuje się do mieszkań, w końcu pali swój dom. A przecież chce być dobry, tylko że być dobrym się nie opłaca. I tu już pojawia się zasadniczy problem autora. Zaczyna odważnie, ekstrawagancko dosyć, z pazurem. A potem mu się słowa rozjeżdżają, bohaterów otacza szara mgła i nawet mniej lub bardziej widoczne (oraz trafne) nawiązania do Wielkiej Literatury nie pomagają, bo „Przekąski – Zakąski” są jak posiłek. Jednym będzie smakował, innym nie. Poza tym nie pozostawi żadnej refleksji. A szkoda, bo przecież powinno być ich kilka.
Przede wszystkim ludzie, mężczyźni głównie, ale ta męskość też się zaciera na rzecz czegoś międzypłciowego, by nie rzec – bezpłciowego. Wielu z nich jest w sile wieku i zamiast cieszyć się, że z przodu pojawia się trójeczka, a nie jakaś bardziej koszmarna cyferka, czują się przegrani albo tacy są naprawdę. Co jest interesującego w takim, powiedzmy, Tadku, który w opowiadaniu tytułowym złudzi się, że doświadcza szczęścia, a potem jego cała metafizyka kończy się solidnym pawiem? Co niosą w sobie wzory na spodniach pewnego 32-latka, którego męskość skryta w tychże znajduje się w stanie krańcowego uwiądu? Tu nie chodzi o to, że bohaterowie Albińskiego nie mają jaj. Sprawa jest bardziej poważna. Oni nie pozwalają wydać o sobie żadnego sądu, nawet takiego jak powyższy.
Wojciech Albiński lepi sobie teksty i nazywa to fabułami. Gdyby czytał swoje opowiadania głośno, większość pewnie uznałaby, że coś tam sobie burczy pod nosem. Niestety, „coś tam” to zasadnicza kategoria interpretacyjna tej książki. Bo ona o czymś tam jest. Czegoś tam mamy doświadczyć. Coś tam zrozumieć. Efekt? Ziewanie podczas lektury trzeciego akapitu, który odbił się tak od pierwszego i drugiego, że można go na siłę z ósmym połączyć. Formalnie te opowiadanka są po prostu fatalne. Opowieści trzydziestolatków (głównie), którzy sprawiają wrażenie, jakby w kapciach oprowadzali nas po swoich pokojach w domach starców. Przy tym nieznośne i naprawdę trudne do wytrzymania, rozpaczliwe nawet, trzymanie się tego autorskiego „ja”. Ja wam opiszę, ja wam zaprezentuję, ja znam wszystkich i wszystko, ja rozumiem niezrozumiałe sprawy tego świata. Czasami „ja” Albińskiego podbiera jakieś cudze historie, ale głównie po to, żeby pokazać, iż generalnie ludzie rozchodzą się w życiu i jak potem na siebie znowu trafiają, to guzik mają sobie do powiedzenia. Truizm? Niestety. Jest ich dużo, dużo więcej.
Nie pomaga duch Konwickiego, nie pomaga Gombrowicz śmiejący się z nas tu i ówdzie, nie daje rady nawet Beckett, bo wszystko nurza się we wszechogarniającej pustce. „Przekąski – Zakąski” mają jeszcze podtytuł. „Jak być dobrym, jeśli nie było się nawet złym”. To Albińskiego pisanie to raczej dowód na to, jak sklejać narracje, kiedy nie ma się dobrego kleju. Bo codzienne życie jest wystarczająco szare, by starać się o tym nie myśleć. Albiński myśli i oczywiście myśli po swojemu. Kufel piwa – ku rozweseleniu – temu, kto wskaże choć jeden tekst, dzięki któremu będzie się można szczerze uśmiechnąć.
Życie czasami jest tragikomedią. Tragikomiczne jest pisanie o sprawach, o jakich pisze Albiński. Jego styl mi nie leży. Ciężko mi było z tą książką u boku. Wypaliły się już chyba drogi twórcze, które w polskiej literaturze ukazują sfrustrowanego trzydziestolatka robiącego sobie raj na ziemi z tego, z czego może. Poza kilkoma formalnymi, naprawdę ciekawymi zabiegami narracyjnymi, nie ma w „Przekąskach - Zakąskach” niczego, co byłoby po prostu… smaczne.
Warszawska Firma Wydawnicza, 2011
Oczekiwał Pan westernu?
OdpowiedzUsuńA według mnie to są mocne opowiadania! Jarek, sięgnij po Julka Strachotę czy ostatniego Michała Zygmunta, tam to jest kompletna nijakość, a taki depresyjny bohater to u Strachoty i Kapeli, a nie u Albińskieg.
OdpowiedzUsuń