Tomasz Białkowski pisze tak jak Hubert Klimko – Dobrzaniecki, czyli jest zupełnie nieprzewidywalny. Każda jego nowa książka to specyficzna jakość na rynku wydawniczym. Każda w jakiś sposób osadzona jest w problematyce egzystencjalnej, wskazuje sytuacje trudne lub bez wyjścia. Białkowski za każdym razem inaczej, a w gruncie rzeczy wciąż tak samo pisze o dylematach człowieka uwikłanego w zdarzenia, pośród których musi mierzyć się z samym sobą. Taki też będzie główny bohater „Drzewa morwowego”. To kryminał i jednocześnie zapowiedź początku serii z dziennikarzem Pawłem Werensem w roli głównej. Chociaż najnowsza książka Tomasza Białkowskiego to opowieść kryminalna i sensacyjna, zaspokoi szersze oczekiwania jego czytelników, bo po raz kolejny u tego autora znajdziemy i rozważania o roli tego, co minęło, i egzystencjalne rozterki tych, którzy nie odnajdują się w życiu, i w końcu refleksje o mrocznej stronie natury człowieka.
Olsztyn staje się ponownie – po „Człowieku z Palermo” Filipa Onichimowskiego – centrum sensacyjnych zdarzeń umieszczonych z topograficzną dokładnością w stolicy Warmii i Mazur. Werens przed laty uciekł z Olsztyna, nie mogąc pogodzić się z pewnym przerażającym zdarzeniem, które położyło cień na całe jego życie i spowodowało, że przez dziesięć lat nie kontaktował się ze swoim ojcem. Wraca do przeklętego miasta, bo ma do rozwikłania dziennikarską zagadkę o rytualnie mordowanych mężczyznach. Na wstępie – co uznaje za pech – potrąca na ulicy psa, a później okazuje się, iż nie ma rezerwacji w hotelu. Przez chwilę myśli o nocowaniu o ojca, ale jednak wybiera stryja. To specyficzny starszy pan, pełen charyzmy i męskiego wdzięku. Stryj Mariusz to były ksiądz. Został ekskomunikowany, ale uważa, że tak naprawdę to on sam odszedł z kościoła, decydując się na akt apostazji. Jego wiedza religijna w połączeniu ze świeckim stoicyzmem i racjonalnym poglądem na świat bardzo pomogą Werensowi zbliżyć się do rozwikłania makabrycznej zagadki mordów.
Policjant, prokurator i lekarz sądowy – trzej mężczyźni zostają w brutalny sposób pozbawieni życia. Prawdopodobnie znają okrutnego zabójcę, którym jest tajemniczy garbus o zdeformowanej – jak się dowiemy później, podczas pożaru sądu – twarzy, jaka bynajmniej nie jest twarzą człowieka z ludzkimi odczuciami. Ofiary są torturowane, a po śmierci w ich ustach znajduje się motyle. Niezwykłe motyle. Jak wyjaśnia Werensowi lepidopterolog, to jedwabniki morwowe. Będą kluczowym śladem w śledztwie i pozwolą dość szybko rozpracować zabójcę. Paweł Werens zrobi to szybciej niż ospała policja. Poznając jednak dramatyczne losy ofiar garbusa i jego samego, dziennikarz będzie musiał zmierzyć się z własną mroczną przeszłością i w momencie próby dokonać aktu heroizmu, mierząc się z potężną fobią.
Tymczasem zabójstwa z 2004 roku – bo wówczas toczy się właściwa akcja „Drzewa morwowego” – ściśle powiązane są z mrocznymi zdarzeniami lat 1976 – 1979. Oto bowiem odkrywamy wraz z autorem barokowy pałac, a w nim tajemnicze zgromadzenie, które oddaje się orgiom z nieletnimi. Przewodzi im niejaki Montalto. Utożsamia się z papieżem Sykstusem Piątym, który przyjął takie miano. Zakapturzeni mężczyźni to prawdopodobnie sekta kainitów, zaś zbrodnie popełniane przez garbatego mężczyznę przepełnione są gnostyckimi znakami i wskazują na działanie planowe, wyrachowane i oparte na wzorcach męczeńskiej śmierci pierwszych chrześcijan.
W tym momencie „Drzewo morwowe” trzeba jednak skrytykować. Odniesień do religijnej przeszłości jest zbyt wiele i nie wszystkie się ze sobą spójnie łączą. Werens dużo dowiaduje się od swego stryja, który wyjaśnia pewne znaki, przesłanki, niedostrzegalne przez policję i prasę niuanse. Morderstwa po latach połączone z upiorną działalnością „braci Ezawa i Koraha” to nieco przekombinowana wersja sensacyjnej opowieści o grzechach i zaniedbaniach Kościoła przed wiekami. Werens dojdzie do kilku wniosków tylko dzięki wskazówkom stryja. Konsternuje nieco ignorancja młodego człowieka, który nie ma pojęcia o tym, czym jest Wulgata czy Septuaginta, gdy tymczasem w tym pierwszym przekładzie Biblii wspólnie ze stryjem odnajdzie rozwiązanie kryminalnej zagadki morderstw.
Białkowski napisał dość przejmującą opowieść o roli Zła w życiu człowieka i o tym, że fascynacja Złem to droga piekielna już za życia. Piekłem są dla młodego Werensa wspomnienia i wyrzuty sumienia. Podobne problemy będzie mieć garbus, ale jego motywacje do mordów po latach nie będą już takie jasne. „Drzewo morwowe” niebezpiecznie łączy niewygodne prawdy o Kościele z trudnymi do zrozumienia prawdami o istocie ludzkiego losu. Tego losu, który każe nam wciąż na nowo mierzyć się ze swymi wstydliwymi sprawami skrywanymi w tajemnicy przed innymi.
Jeśli autor planuje cykl kryminalnych powieści, ta pierwsza jest mocną zapowiedzią tego, o czym pewnie przeczytamy w przyszłości. Trudno dzisiaj napisać naprawdę dobry kryminał. Pomijając zalew dobrej, skandynawskiej jakości tego gatunku, w dzisiejszej prozie polskiej wielu próbuje swych sił, pisząc właśnie takie, a nie inne książki. „Drzewo morwowe” wyróżnia się tym, iż służy nie tylko rozrywce czytelników. Skłania do głębszych refleksji o tym, jak wiele zła tkwi w nas, wokół nas i jak bardzo instytucje (np. kościelne) determinują nasze spojrzenie na świat, który przecież nigdy nie jest taki, jakim chcielibyśmy go widzieć.
Wydawnictwo Szara Godzina, 2012
Bardzo ciekawa recenzja. Książkę mam już na swojej półce i tylko czeka aż się za nią zabiorę :)
OdpowiedzUsuńW dniu wczorajszym książka trafiła w moje ręce. Czy przeczytam? Rzeczy pewniejszej na świecie nie ma niż moja lektura "Drzewa morwowego".
OdpowiedzUsuńCieszę się na wspomnienie "Człowieka z Palermo".
OdpowiedzUsuń