Wspomniałem, że to pozycja interesująca. Owszem. Imponuje to, w jaki sposób Beśka ją stworzył. Rzekomo największy atut – topograficzny obraz Łodzi końca XIX stulecia – nie jest nim w istocie, bo tak naprawdę nie mamy do czynienia z powieścią dokumentalną, lecz kryminalną. Wielu autorów tego typu powieści nadawało miastom, w jakich dzieje się akcja, rangę dodatkowego bohatera. Miasta te naprawdę żyły. Mimo wszystko były jednak tłem. Beśka przytłacza swoją Łodzią, duszno w niej i nieprzyjemnie. Pewnie, że tak miało być, bo to miasto z niczego, które ogniskuje w sobie wszelkie zło; miasto bez duszy, bez klimatu, zapracowanych ludzi i – w XIX wieku – niemieckich, polskich, rosyjskich i żydowskich wyrzutków, którzy czują się w Łodzi wyobcowani, bo na siłę zostali w nią wtłoczeni. Chodzi mi bardziej o to, że cały „Trzeci brzeg Styksu” jest w nieprzyjemny sposób nadęty, kostyczny i chłodny, a portretowana Łódź podkreśla jedynie, iż mamy co czynienia z prozą, w której autor zapewne dopieszczał każdy przecinek i kropkę, ale której jednak brakuje tego najważniejszego – duszy i swobody interpretacyjnej, jaką każda dobra powieść akcji powinna serwować czytającemu.
Mnogość postaci, mnogość zdarzeń. Najważniejsza historia zaciera się w natłoku tych mniej ważnych, a może roszczących sobie prawo do większej uwagi. Zbyt wielu bohaterów papierowych, stworzonych na potrzebę kilkunastu stron. Niezbyt błyskotliwe odniesienie zarówno do kultury antycznej, jak i symboliki Wielkiego Tygodnia. Zdarzenia, które nużą. Opowieść monumentalna, ale jednocześnie zimna i martwa. Taki kryminał dojrzałego realizmu, bo cechy pozytywistycznej powieści realistycznej uwypuklone są wyraźnie i chwilami przesadnie. Fakt, opisów przyrody jak u Orzeszkowej nie ma (co sam autor zaznaczał, polecając powieść na stronie Zbrodni w Bibliotece). Wystarczająco dużo opisów przygnębiających przestrzeni i mało interesujących postaci. Do tego połączenie scen wybitnie brutalnych, jak odnalezienie zwłok detektywa wypatroszonych na haku w rzeźni z sygnalizowaniem pozytywistycznej emancypacji w postaci dojrzewającej do brutalnego świata hrabiny Marii Potulickiej, która odegra znaczącą rolę w głównej intrydze książki. Krzysztof Beśka chciał spróbować wszystkiego, użyć wszystkiego. A że ogólnie tego za dużo, stąd też zmęczenie lekturą już w okolicach jej połowy. Nie szczegółami przyciąga się uwagę czytelnika kryminałów, lecz sprawnie rozwijającą się fabułą. U Beśki sprawnie rozwijane są opisy do opisów i charakterystyki z charakterystyk. O słowa się nie potykamy, ale grzęźniemy w nich. Chwilami bez szans na ratunek.
Trudno pisać o fabule, bo jest niezwykle zagmatwana. W 1892 roku ginie sześcioletni syn Friedricha Neumanna, właściciela sześciu fabryk włókienniczych. Johann znika bez śladu i łódzcy stróże prawa nie są w stanie wpaść na żaden ślad uprowadzonego dziecka. Pierwszą wskazówkę odkrywa niejaki Dziubłowski, pracujący bez ważnej licencji detektyw, którego zatrudnia matka Johanna. Los będzie tak chciał, że sprawę kontynuować będą inni detektywi – doświadczony Riepin i jego asystent Stanisław Raczyński, syn przyjaciela Riepina, posiadający tajemnicze zdolności i równie tajemniczą przeszłość. Kiedy przy odnalezionym małym Neumannie dojdzie do zaskakującego zwrotu akcji, uwolni ona prawdziwego, najważniejszego bohatera – detektywa Berga. A potem zaczną znikać inne dzieci. Najpierw syn inżyniera Szałkowskiego, a następnie mały Koon, którego ojciec – żydowski wynalazca wykraczający daleko w przyszłość w tym, co robi i myśli – jest bliskim przyjacielem Riepina. Znikające dzieci, kolejne zawalenia łódzkich kamienic, wysychające studnie, uprowadzenie lekarza Kalczyńskiego do domu tajemniczego barona w masce… Wydawać by się mogło, że tak wzbogacona o zdarzenia fabuła będzie się toczyć wartko. A nie toczy się. Jest senna i ma się wrażenie, iż niektóre wątki tworzone były na siłę.
Łódź jest centrum zdarzeń, ale i punktem odniesień do myśli różnych bohaterów. Policjanci, właściciele karczm, arystokraci, biurokraci oraz fabrykanci – każdy w jakiś sposób próbuje określić swoje miejsce w takim, a nie innym mieście, w którym trudno doprawdy ujrzeć coś naprawdę optymistycznego. Zbrodnia, śmierć, prostactwo i zachowawczość; z drugiej strony wieczorne życie elit, czyli teatralne deklamacje dzieł Adama Mickiewicza czy poetyckie wieczorki przy poezji Goethego – jest Łódź dwubiegunowa i nie ma właściwie niczego pomiędzy. Tak też jest z narracją „Trzeciego brzegu Styksu”. U Beśki słowo znaczy dokładnie to, co ma znaczyć. Pomiędzy słowa nie możemy ani wejść, ani też dostrzec, że gdzieś tam między starannie stawianymi znakami interpunkcyjnymi kryje się dodatkowa zagadka, intryga…
KUP KSIĄŻKĘ
Miałam bardzo podobne wrażenia jak Ty. Autor chciał spróbować wszystkiego, użyć wszystkiego, dopieścić ją na każdej płaszcyżnie, a wyszło dość przeciętnie. I również nie mam ochoty sięgać po kontynuację.
OdpowiedzUsuńMoże, kiedyś...
OdpowiedzUsuńA ja chciałam się za książką rozejrzeć w myśl lokalnego patriotyzmu. Nie o Łódź tu idzie, ale o pochodzenie autora. Ciekawam, czy moja biblioteka ma książkę?
OdpowiedzUsuń