Książki takie jak „Morfina”
udowadniają, iż polską literaturę współczesną naprawdę warto czytać, bo można natrafić na
rzecz, taką jak ta. Z pewnością oprze się ona fali jednego sezonu promocji, pozostawiając nas z
licznymi pytaniami i wątpliwościami głównie natury egzystencjalnej (bo takich doświadcza główny bohater). Ta
książka zapada w pamięć także dzięki niezwykłym zabiegom narracyjnym. Mamy
opowieść o samym sobie, klasyczną i rwaną narrację pierwszoosobową. Mamy
dystans narratora wszechwiedzącego. Mamy w końcu kogoś, kto na drodze
imperatywów prowadzi przez dalsze życie głównego bohatera, wiedząc o nim więcej
niż on sam jest w stanie zrozumieć. „Morfina” to osadzona w realiach początku
drugiej wojny światowej opowieść o człowieku, który jest bezideowy, a któremu
idee chce wpajać otoczenie. To opowieść o mężczyźnie, którego rodzina
„wytresowała” do tego, by być wielkim, ale stacza się w małość i nic go nie
obchodzi ojczyzna, naród, dobro Polski czy też fakt, iż we wrześniu 1939 roku
winien bronić atakowanego kraju zamiast ukrywać się z buteleczką morfiny, która
łagodzi lęki i pozwala uciec od świata, od odpowiedzialności, od samego siebie.
Konstanty Willeman nie ma
pojęcia, kim jest. Silna osobowość matki naznaczyła go w stopniu nie mniejszym
niż okaleczony w sensie dosłownym i metaforycznym ojciec, Niemiec. Matka uległa
spolszczeniu, dla ojca pojęcie polskości to pojęcie kryjące wstyd i
upokorzenie. Konstanty przed wybuchem wojny odbył służbę wojskową, zdobył tytuł
oficera; działał tak, by jego matka – potwór była z niego zadowolona. Spłodził
syna i wierzył, że będzie służyć Polsce, gdy ta naprawdę będzie go potrzebować.
Kim jednak stanie się w momencie, kiedy demony przeszłości i narkotyczna
teraźniejszość dopadną go i zaczną niszczyć, nie pozwalając na zdobycie
samowiedzy i wewnętrznego spokoju?
Trudno o niego, kiedy
Warszawa jest już w posiadaniu Niemców, nad Cytadelą unosi się dym, a
przerażeni warszawiacy oblegają banki, by wydobyć z nich ostatnie oszczędności.
Ta wojna przyszła do Polski, ale nie do świadomości Konstantego. Na początku
poznajemy go jako samotnego pijaka, narkomana, lekkoducha i cynika, który przekonany jest o tym, iż
wszyscy wokół są idiotami, a tylko jego droga życia jest słuszna. Jaka droga?
Od salonu bezpiecznej kamienicy, w której bawi się z synem i głaszcze po
włosach żonę do obskurnego mieszkania, gdzie kopuluje z kochanką, jest damskim
bokserem i jedyne, czego mu potrzeba, to środków, aby sobie ulżyć i żyć bez
świadomości.
Konstytuowanie własnego „ja”
jest w „Morfinie” problemem nadrzędnym. Konstanty wielokrotnie powtarza sobie
głośno swe imię i nazwisko, aby w dźwiękach tych bezskutecznie szukać siebie. Tymczasem
definiuje go to, co robi. Kim jest? Tchórzem, który ucieka od walki za
ojczyznę? Niespełnionym rysownikiem i artystą? A może Baldurem von Strachwitz,
swoim ojcem, którego tożsamość na potrzeby działań konspiracyjnych przyjmuje?
Może Konstanty to enigmatyczny numer, Pięćdziesiąt Siedem? Albo nie wie, kim
jest, bo nie ma pojęcia, kim był wcześniej? Te dylematy stanowią trzon
konstrukcyjny powieści, jednak dużo ciekawsze są skomplikowane relacje z
kobietami i fakt, iż każda z nich na swój własny sposób urabia Konstantego do
tego, by być człowiekiem o jakichkolwiek właściwościach.
Matka rzekła synowi: „Polskość twoja potrzebuje gnoju, szamba jako
nawozu, nie jałowej kobiecości dziewic”. Ma szukać kobiet wyuzdanych, kobiet
toczących się po równi pochyłej, nieprzewidywalnych, fatalnych. Tylko dzięki
nim będzie prawdziwym mężczyzną. Tylko one uczynią go tym, kim matka chciałaby
go widzieć. Tymczasem na drodze Willemana pojawiają się kobiety, dla których
przede wszystkim traci głowę, niczego nie zyskując. Ich portrety są barwne i
przekonujące. Kobiety u Twardocha mają tożsamość, jego mężczyźnie tego brak.
Każda wpływa na niego tak, że każdej jest niewolnikiem, choć przeklina prawie
wszystkie te relacje i deprecjonuje płeć piękną, mówiąc: „(…) Sądzę, że
wszystkie kobiety są takie same, katoliczki, sufrażystki, kurwy, zakonnice,
głupie chłopki, harfistki, Hotentotki i Szwedki różnią się tylko przygodnie, a
nie w swej istocie (…)”.
Żona Helena. Taka matka –
jak Polska. Ucieleśnienie narodowego bólu i cnoty. Wpatrzona w swego
apodyktycznego ojca, gotowa wybaczyć Konstantemu prawie wszystko, ale
ostatecznie porzucająca go. Tego, który nigdy tak naprawdę z nią nie był. Tak
jak z Salą, swoją prywatną dziwką, kurtyzaną. Salome można używać, kiedy się
chce i razem odpłynąć w niebyt fundowany buteleczką morfiny. To kobieta
świadoma swego upadku i kochająca Konstantego tak, jak tylko kochać może
okaleczona emigrantka, której los odebrał dziecko i nadzieję. Wszystko ma za to
charyzmatyczna Dzidzia Rochacewicz – odważna i cyniczna arystokratka, której
wpływ na Konstantego będzie o tyle duży, że nie będzie mógł on nad Dzidzią
zapanować, gdyż okaże się osobowością silniejszą, naprawdę ukształtowaną.
Willeman nie ma także władzy nad Igą, dawną kochanką, aktualną żoną swego
przyjaciela – lekarza, który załatwia mu morfinę dla świętego spokoju. Iga to
postać drugiego planu, ale w gruncie rzeczy kobieta w tej powieści bardzo ważna.
Dlaczego? Odpowiedź przyniesie lektura blisko sześciuset stron opowieści o
dramacie nazywania siebie i świata wciąż na nowo.
Konstanty teoretycznie ma
bardzo męskie rysy. Uzbrojony w kastet i scyzoryk może wyłupać oko, zabić, może
bez problemu wdać się w bójkę i ośmieszyć, stłamsić, okraść kogoś z jego
człowieczeństwa. Tymczasem to wciąż mężczyzna niepełny, niespełniony i pełen
gwałtownych uczuć, których fala wzbiera długo i zalewa wszystko, doprowadzając
do tego, iż bohater „Morfiny” z każdą kolejną stroną książki wie o sobie i
świecie coraz mniej. Czego dowiemy się my, czytelnicy? Szczepan Twardoch
napisał świetną powieść, w której dynamika wydarzeń doskonale łączy się ze
statyką uczuć, właściwie ich brakiem; z pustką trudną do opisania. To także
trudna lektura w tym sensie, że nie pozwala o sobie szybko zapomnieć. Książka o
budowaniu tożsamości i tym, jak wiele klęsk ten proces może za sobą nieść.
Mocna, wyrazista i przejmująca historia człowieka, któremu nie dane było poznać
samego siebie. Myślę, że jedna z najważniejszych polskich książek mijającego
roku.
Wydawnictwo Literackie,
2012
Obowiazkowo przeczytam. Wlasnie ostatnio probowalam nadrobic braki w znajomosci wspolczesnej literatury polskiej... ale co po cos siegnelam, to okazywalo sie straszne juz po przerzuceniu kilku stron.
OdpowiedzUsuńA czyja tworczosc polecalbys szczegolnie?
Ciekawa pozycja, chyba się skuszę :)
OdpowiedzUsuń