Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 4 czerwca 2013
Liczba stron: 191
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det: 29,90 zł
Tytuł recenzji: Szklana pustka
Na początku w swej naiwności
myślałem, że oto redaktorzy W.A.B. dają do poczytania prawdziwego, świeżego i
interesującego debiutanta. Ucieszyłem się, bo w mijającym roku dobrych debiutów
jak na lekarstwo. Potem w swej potwornej ignorancji tonąc, musiałem sprawdzić,
czyjego autorstwa jest ta pierwsza książka, która ma rzekomo kusić. Kiedy
wszystko jakoś w głowie poukładałem – moja wina, że nie mam styczności z
gadającym pudłem ani grającym i czasami też gadającym odbiornikiem radiowym –
wyszło mi na to, że chyba nie ma czego czytać. Kiedy rzuciłem okiem na blurb
Agaty Passent i sprawdziłem, że ją i autora łączy wspólny mianownik pewnego
Ważnego Radia, wszystko wydało się jeszcze bardziej podejrzane i postanowiłem sprawdzić, czy to rzeczywiście takie dobre; czy
jest w tym coś świeżego, odkrywczego, literackiego przede wszystkim.
Ano nie jest i cieszę się,
że nie zajęło mi dużo czasu dojście do tej konkluzji. Emil Marat na kartach
swej powieści snuje gorzkie rozważania o codzienności korporacji, mediów i
życia ustawionego pod wszelkiego rodzaju wskaźniki publicznego zaufania i
sympatii. Tak naprawdę nie interesuje mnie to, jak i dlaczego zebrało się
byłemu dyrektorowi Radia PiN na rozliczenia. Mało ciekawi mnie też to, z kim i
po co się rozlicza. Nie kręci mnie fakt, że w tej fabule ukrytych jest pewnie
dużo smaczków z realnego życia, że można się pobawić w dopasowywanie postaci z
książki do tych rzeczywistych niczym w kolorowanie obrazków tak, by nie wyjść
za linię i nie popełnić błędu przy tejże operacji. Interesuje mnie to, czy
„Szkło” jest po prostu literaturą. A nie wydaje mi się, aby było. Snuta
niespiesznie intryga jest nużąca i przewidywalna. Bohater ze swymi poglądami
bądź ich brakiem przypomina dziesiątki zblazowanych cyników, którzy silą się na
spostrzegawczość i dla których świat jest koszmarną rozsypaną zdarzeń,
przykrych gąb, zachowań i słów i tylko oni potrafią te puzzle złożyć w całość,
udowadniając wszem wobec, iż to ich wizja świata jest najbardziej wyraźna i
zbliżona do tego, jak ów świat wygląda naprawdę.
Nihil novi… Żenujący puer aeternus z wyrachowaną buzią cynika
nie przemawia na ani jednej stronie, bo przecież bawi się przeżuwaniem pojęć,
łączeniem słów w oryginalne rzekomo konstelacje, ocenianiem twarzy innych ludzi
i wyrachowaniem w oglądzie podłego świata. Czego szukać w „Szkle”? Prawdy? Myślę,
że o żadną prawdę tu nie chodzi. Chodzi prawdopodobnie o ulżenie ciśnieniu,
zniwelowaniu napięć, o rozliczenie ze światem, jaki męczył i deprecjonował… co
przekuwa się – jak zawsze – w dość opresyjną prozę. Opresyjną dla czytelnika,
który szuka w niej literatury.
Jakub Raste cierpi na
syndrom charakterystyczny dla wszystkich urodzonych w latach siedemdziesiątych
minionego stulecia. „Od kiedy pamiętam, czuję się spóźniony. Spóźniony na
Solidarność, na prawdziwy punk rock, na początek kapitalizmu, na wszystko”. To
przejmujące uczucie „bycia za późno” przekuwa na życie wyprzedzające wszelkie
trendy, nowinki i życie, gdzie nie trzeba będzie łapczywie kusić się o wbicie
do peletonu, bo można w nim być na czele za cenę kontestacji wszystkiego, co
tradycyjne i ironizowania ze wszystkiego, co daje się ironicznie wyobracać. Tak
jak panienki w życiu Jakuba. Najpierw Natalia, była miłość, z którą wspólnie
próbują odgrzać kotlet. Potem Magda, zdroworozsądkowa studentka, która okaże
się o wiele sensowniej zorganizowaną w życiu osobą niż Raste.
Bo bohater „Szkła” jest
zorganizowany tylko w taki sposób, w jaki chce. Jego życie ma się zmienić po
tym, jak w oceanie wypluwanych przez rozmówców słów podczas talk show w
publicznej telewizji, nawiąże do polskiej powinności, pamięci i głupoty, co
zaowocuje telefonem z konkurencyjnej stacji telewizyjnej i propozycją na
niszowy program, dzięki któremu Raste stanie się naprawdę zorganizowanym,
świetnie zarabiającym i decydującym o oglądzie świata mężczyzną. Nie chłopcem,
który pielęgnuje w sobie niedojrzałość i niedoskonałość. Okazja zmiany w życiu
jest kusząca. Tym bardziej, że teraz nie trzeba tak jak kiedyś czekać na
miejsce w przejeżdżającym peletonie, w które ewentualnie przy odrobinie
szczęścia można się wbić. Nie, tym razem on może być na czele peletonu.
Zagonionej grupy korporacyjnych szczurów medialnych, których styl życia i
poglądy są tak nudne, jak nudna sama w sobie jest fabuła powieści Marata.
O takim typie męskości, jaką
prezentuje Raste, także napisano już wielokrotnie. To męskość kwestionowana nie
dlatego, że nie sprawdza się w wyznaczonych społecznie rolach. To stan, z
jakiego wyrwanie grozi utratą wolności. A wolnym można być tylko jako puer aeternus. Czujnie wyczekujący na
czas blamażu. Będzie to moment, kiedy przyjdzie przespać się z dziewczyną w
wieku potencjalnej córki i gdy trzeba będzie wycinać rosnące w uszach włosy.
Jakub Raste dodatkowo unika odpowiedzialności założenia rodziny i kiedy jego
kreatywna medialna bestia, czyli słodka Natalia importowana z Francji,
postanawia powiedzieć mu o swym pragnieniu posiadania dziecka, Raste chce…
wyjść z tego związku po angielsku. Wyjdzie w zupełnie inny sposób. Ani jego
sposób myślenia nie zastanawia, ani nie wzrusza, ani też nie bawi. Można poddać
ocenie motywy jego postępowania i krytycznie zdefiniować prezentowaną przez
niego męskość. Po co jednak, skoro jest to mimo wszystko bohater przewidywalny,
a zarysowana na pierwszych stronach intryga widziana jego oczyma wydaje się być
jedynie sennym koszmarem, z którego po prostu ma się ochotę być wybudzonym.
Ta książka to taka relacja z
nicniedziania się, jak Raste określa
monolog starego Mostowicza, opiekuna mazurskiej posiadłości Natalii. Nie ma w
niej niczego, co mogłoby wywołać wypieki na twarzy i zainteresowanie, jeżeli
nie należy się do kręgu bliższych lub dalszych znajomych autora. Czy „Szkło”
może być jakkolwiek definiowaną oryginalną diagnozą naszej rzeczywistości?
Przynajmniej jej fragmentu? Wątpię. O niczym nowym nie poczytamy. Niczego nie
odkryjemy. Być może przeglądanie się w krzywym zwierciadle może bawić samego
autora i bawiła go też koncepcja książki, z szumnym motto z „Juliusza Cezara”. Może.
Jeśli ktoś, jak Raste, uważa, iż zawód kelnera jest voyerystyczny, może
odnaleźć jakąś przyjemność w podglądaniu między stronami tego czy owego. We
wnikaniu w to, jaki jest procent Emila w Jakubie i jaki procent Jakuba w Emilu.
Mnie się tego wysiłku podjąć nie chciało, bo w gruncie rzeczy szukałem w tym
debiucie literackim znamion czegoś, co faktycznie warte jest wydania, promocji
i wnikliwego omówienia. Pozostał niedosyt i nadzieja na to, że W.A.B. w tym
roku zaskoczy jednak ciekawym debiutem.
W dużej mierze zgadzam się z Twoją opinią na temat książki, dodam tylko, że jest w miarę sprawnie napisana i dobrze się ją czyta. Jako książka przejściowa, wakacyjna (itp.) sprawdza się świetnie, nie trzeba wiele myśleć, nie jest długa, a jednocześnie nie razi (tak bardzo). Jednak określenie - proza oszczędna/poetycka - która widnieje w poleceniu na okładce książki, można sobie między buty włożyć... Przy takiej Drodze McCarthyego można doświadczyć czegoś takiego, nie tutaj...
OdpowiedzUsuń