Pages

2013-08-18

"Afrykańska elektronika" Jan Krasnowolski

Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 10 lipca 2013

Liczba stron: 224

Oprawa: miękka

Cena det: 23 zł

Tytuł recenzji: Voodoo, krew, sny i emigracja

Literatury tak zwanej emigracyjnej napłodzono już w tysiącach stron. Co gorsza, większość z tego wydano. To taki zalew zwrotny po tym, jak wielu zdecydowało się na to, aby żyć za granicą i czerpać z tego korzyści, najprawdopodobniej jedynie majątkowe. Oddają nam ironiczne karykatury z daleka, żeby pokazać, jak to Polak Polakowi wilkiem i że ich decyzje o wyjeździe nie były do końca trafione. I teraz, kiedy wydaje się, że na temat emigracyjnego bytu niczego ciekawego już nie można napisać, pojawia się ekscentryczna, wyrazista i siekąca ostrzem satyry książka Jana Krasnowolskiego.

Tak, tego od „Klatki”, o której przed laty niewiele się powiedziało, a która zapowiadała prozaika wyrazistego i świadomego swojej wyrazistości. Dziś możemy przeczytać „Afrykańską elektronikę”, książkę z kilku powodów energetyczną i wstrząsającą. Autor po „Klatce” pozostaje nadal przy opowiadaniach. Takich, przy których włos się jeży na głowie i takich, które odwołują się do wszelkich ludzkich mrocznych namiętności, by piętnować pewne rzeczy, a innym nadać wymiaru symbolicznego gdzieś pomiędzy światem realnym a magią, zabobonem, męczącą senną wizją. Krasnowolski jawi się w tej publikacji jako – proszę wybaczyć anglicyzm, ale rzecz dotyczy przecież emigracji na Wyspach – świetny storyteller; bez względu na to, jak odczyta się jego sprytnie kamuflujące problemy opowiadania, pozostanie na pewno przeświadczenie, że oto mamy do czynienia z kimś, kto potrafi po prostu pisać świetne teksty.

Jacy są polscy emigranci w tej książce? Niektórzy dopiero rozmyślają o tym, żeby wyemigrować, jak były zomowiec Heniek Jucha, którego przewrotny los zetknie z przełożonym, jaki kiedyś wbijał mu ideologiczne bzdury do głowy i kazał chwytać za broń. Inni tracą intratną posadkę przy fabrycznej taśmie poprzez zawiść jajogłowego rodaka – tak dzieje się w tytułowym opowiadaniu, którego bohater okrutnie mści się innym złośliwym Polaku. Jest też nocny zmianowicz na wózku  widłowym, któremu nie daje spać bohomaz w ciemnej sypialni i szmugler narkotykowy podejmujący się zadania przewiezienia do Anglii świeżutko w Marsylii wypakowanego Murzynka o zaskakująco spokojnym usposobieniu. Ale to nie oni będą w tych narracjach najważniejsi. Krasnowolski nie snuje pierwszoosobowych dramatycznych narracji o ciężkiej harówie za marne funty i niedoli Polaka pośród sytych i bogatych Brytoli. U niego wszystko, co najważniejsze rozegra się w przestrzeni między tym, co realne a tym, co mocno naznaczone grozą roją umysły mniej lub bardziej zmęczone życiem w emigracyjnej klatce.

„Afrykańska elektronika” zawiera cztery przestrogi. Najlepiej nie zbliżać się do świętego Mikołaja – pod żadną postacią. Należy unikać aparatu fotograficznego, bo nasze zdjęcie może przypieczętować i tak marny los. Lepiej nie kupować żadnego obrazu w centrum handlowym, a już na pewno nie takiego, na którym jest krwistoczerwony pontiac z lat pięćdziesiątych minionego stulecia. Unikajmy także wsiadania na prom, kiedy robi się mglisto, a na tylnym siedzeniu mamy zagadkowego małego pasażera o ciemnym kolorze skóry. Każda z opowieści snutych przez Krasnowolskiego zawsze wychodzi od bardzo rzeczywistej sytuacji bądź problemu, ale finału nigdy nie możemy być pewni. Autor stosuje różne konwencje, by opowiadać o problemach z tożsamością, snuć rozważania na temat mrocznej strony ludzkiej natury, wyłuskiwać ukryte gdzieś pragnienia, których realizacja może zamienić życie w koszmar. A jest koszmarnie w „Afrykańskiej elektronice”, i to w wielu konwencjach – filmowej, onirycznej, dwuznacznej przez związek z zabobonami z Czarnego Lądu i makabrycznej po prostu, w klaustrofobicznej atmosferze uwięzienia na morzu.

Najbardziej wyraźne jest chyba opowiadanie tytułowe oraz ostatnie, czwarte, „Kindoki” zatytułowane, Łukaszowi Orbitowskiemu dedykowane i krew w żyłach mrożące na długo. Oba dotyczą autorskiej penetracji najbardziej mrocznych i często wstydliwych rejonów, w których kryje się zawiść, rasizm, ogólna złość i frustracja połączona z różnego rodzaju lękami. Dzieje się sporo. Padają kolejne trupy po tym, jak pewien emigrant z Ghany, a potem z Londynu podejmuje się prób niebezpiecznej zabawy voodoo. Giną ludzie na promie, kiedy pod wpływem złej siły ujawniają się na pokładzie najgorsze, tłumione na co dzień, emocje; ich wybuch to symboliczna droga ku odkupieniu, tyle że prowadzący krucjatę sami odkupić się nie mogą. Krasnowolski zręcznie manewruje między tym, co prawdopodobne a tym, co miejsca mieć nie może, a jednak przecież się dzieje, kieruje losami nieświadomych niczego ludzi. „Afrykańska elektronika” to też cztery mistrzowskie rozwiązania fabularne, na które czeka się, zupełnie ich nie przewidując, co powoduje, że napięcie wzrasta, a niepewności i symbole mnożą się bez końca.

Krew, masakry, przemoc i zbrodnie – to wszystko wykorzystane jest inteligentnie i bez nadmiernego epatowania, choć niektóre teksty niebezpiecznie zbliżają się do poetyki taniego horroru; na szczęście tylko na chwilę i chyba świadomie. Nowa książka Jana Krasnowolskiego to przesycona atmosferą niesamowitości emigracyjna rozprawa z polskością częściowo, ale z ludzkością tak w ogóle. Tą kumulującą w sobie zło, jakiego nie jest się świadomym. A kiedy to zło się ujawni, może być już tylko krwawo i dramatycznie. Tyle tylko że nie o krew i mrożące ją w żyłach sceny autorowi „Afrykańskiej elektroniki” naprawdę chodzi…

1 komentarz: