Wydawca: Korporacja
Ha!art
Data wydania: 10 lipca 2013
Liczba stron: 224
Oprawa: miękka
Cena det: 23 zł
Tytuł recenzji: Voodoo, krew, sny i emigracja
Literatury tak zwanej
emigracyjnej napłodzono już w tysiącach stron. Co gorsza, większość z tego
wydano. To taki zalew zwrotny po tym, jak wielu zdecydowało się na to, aby żyć
za granicą i czerpać z tego korzyści, najprawdopodobniej jedynie majątkowe. Oddają
nam ironiczne karykatury z daleka, żeby pokazać, jak to Polak Polakowi wilkiem
i że ich decyzje o wyjeździe nie były do końca trafione. I teraz, kiedy wydaje
się, że na temat emigracyjnego bytu niczego ciekawego już nie można napisać,
pojawia się ekscentryczna, wyrazista i siekąca ostrzem satyry książka Jana
Krasnowolskiego.
Tak, tego od „Klatki”, o
której przed laty niewiele się powiedziało, a która zapowiadała prozaika
wyrazistego i świadomego swojej wyrazistości. Dziś możemy przeczytać
„Afrykańską elektronikę”, książkę z kilku powodów energetyczną i wstrząsającą.
Autor po „Klatce” pozostaje nadal przy opowiadaniach. Takich, przy których włos
się jeży na głowie i takich, które odwołują się do wszelkich ludzkich mrocznych
namiętności, by piętnować pewne rzeczy, a innym nadać wymiaru symbolicznego
gdzieś pomiędzy światem realnym a magią, zabobonem, męczącą senną wizją.
Krasnowolski jawi się w tej publikacji jako – proszę wybaczyć anglicyzm, ale
rzecz dotyczy przecież emigracji na Wyspach – świetny storyteller; bez względu
na to, jak odczyta się jego sprytnie kamuflujące problemy opowiadania,
pozostanie na pewno przeświadczenie, że oto mamy do czynienia z kimś, kto
potrafi po prostu pisać świetne teksty.
Jacy są polscy emigranci w
tej książce? Niektórzy dopiero rozmyślają o tym, żeby wyemigrować, jak były
zomowiec Heniek Jucha, którego przewrotny los zetknie z przełożonym, jaki
kiedyś wbijał mu ideologiczne bzdury do głowy i kazał chwytać za broń. Inni
tracą intratną posadkę przy fabrycznej taśmie poprzez zawiść jajogłowego rodaka
– tak dzieje się w tytułowym opowiadaniu, którego bohater okrutnie mści się
innym złośliwym Polaku. Jest też nocny zmianowicz na wózku widłowym, któremu nie daje spać bohomaz w
ciemnej sypialni i szmugler narkotykowy podejmujący się zadania przewiezienia
do Anglii świeżutko w Marsylii wypakowanego Murzynka o zaskakująco spokojnym
usposobieniu. Ale to nie oni będą w tych narracjach najważniejsi. Krasnowolski
nie snuje pierwszoosobowych dramatycznych narracji o ciężkiej harówie za marne
funty i niedoli Polaka pośród sytych i bogatych Brytoli. U niego wszystko, co
najważniejsze rozegra się w przestrzeni między tym, co realne a tym, co mocno
naznaczone grozą roją umysły mniej lub bardziej zmęczone życiem w emigracyjnej
klatce.
„Afrykańska elektronika”
zawiera cztery przestrogi. Najlepiej nie zbliżać się do świętego Mikołaja – pod
żadną postacią. Należy unikać aparatu fotograficznego, bo nasze zdjęcie może
przypieczętować i tak marny los. Lepiej nie kupować żadnego obrazu w centrum handlowym,
a już na pewno nie takiego, na którym jest krwistoczerwony pontiac z lat
pięćdziesiątych minionego stulecia. Unikajmy także wsiadania na prom, kiedy
robi się mglisto, a na tylnym siedzeniu mamy zagadkowego małego pasażera o
ciemnym kolorze skóry. Każda z opowieści snutych przez Krasnowolskiego zawsze
wychodzi od bardzo rzeczywistej sytuacji bądź problemu, ale finału nigdy nie
możemy być pewni. Autor stosuje różne konwencje, by opowiadać o problemach z
tożsamością, snuć rozważania na temat mrocznej strony ludzkiej natury,
wyłuskiwać ukryte gdzieś pragnienia, których realizacja może zamienić życie w
koszmar. A jest koszmarnie w „Afrykańskiej elektronice”, i to w wielu
konwencjach – filmowej, onirycznej, dwuznacznej przez związek z zabobonami z
Czarnego Lądu i makabrycznej po prostu, w klaustrofobicznej atmosferze
uwięzienia na morzu.
Najbardziej wyraźne jest
chyba opowiadanie tytułowe oraz ostatnie, czwarte, „Kindoki” zatytułowane,
Łukaszowi Orbitowskiemu dedykowane i krew w żyłach mrożące na długo. Oba
dotyczą autorskiej penetracji najbardziej mrocznych i często wstydliwych
rejonów, w których kryje się zawiść, rasizm, ogólna złość i frustracja
połączona z różnego rodzaju lękami. Dzieje się sporo. Padają kolejne trupy po
tym, jak pewien emigrant z Ghany, a potem z Londynu podejmuje się prób
niebezpiecznej zabawy voodoo. Giną ludzie na promie, kiedy pod wpływem złej
siły ujawniają się na pokładzie najgorsze, tłumione na co dzień, emocje; ich
wybuch to symboliczna droga ku odkupieniu, tyle że prowadzący krucjatę sami
odkupić się nie mogą. Krasnowolski zręcznie manewruje między tym, co
prawdopodobne a tym, co miejsca mieć nie może, a jednak przecież się dzieje,
kieruje losami nieświadomych niczego ludzi. „Afrykańska elektronika” to też
cztery mistrzowskie rozwiązania fabularne, na które czeka się, zupełnie ich nie
przewidując, co powoduje, że napięcie wzrasta, a niepewności i symbole mnożą
się bez końca.
Krew, masakry, przemoc i
zbrodnie – to wszystko wykorzystane jest inteligentnie i bez nadmiernego
epatowania, choć niektóre teksty niebezpiecznie zbliżają się do poetyki taniego
horroru; na szczęście tylko na chwilę i chyba świadomie. Nowa książka Jana
Krasnowolskiego to przesycona atmosferą niesamowitości emigracyjna rozprawa z
polskością częściowo, ale z ludzkością tak w ogóle. Tą kumulującą w sobie zło,
jakiego nie jest się świadomym. A kiedy to zło się ujawni, może być już tylko
krwawo i dramatycznie. Tyle tylko że nie o krew i mrożące ją w żyłach sceny
autorowi „Afrykańskiej elektroniki” naprawdę chodzi…
świetny blog :) zapraszam do komentowania i obserwowania
OdpowiedzUsuń