Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 14 sierpnia 2013
Liczba stron: 190
Oprawa: twarda
Cena det: 29,90 zł
Tytuł recenzji: Austriackie opowieści
Były już “Rzeczy pierwsze”.
Świetne. Takie, których się nie zapomina i takie, które jej autor napisał, by
ujrzeć samego siebie głębiej, lepiej, przyjrzeć się sobie uważniej. Obecnie
mamy rzeczy kolejne. Austriackie. A może raczej oddające to, jak Austrię postrzega
ktoś nie tyle wrażliwy na niuanse, co bacznie obserwujący i wyłapujący absurdy,
bolączki, traumy. „Pornogarmażerka”, druga książka Huberta Klimko-Dobrzanieckiego
wydana w tym roku, to zbiór siedemnastu krótkich opowiadań, dla których
austriackość niekoniecznie jest wspólnym mianownikiem. Teksty takie jak
„Plagiat” czy „Premiera” zostały napisane raczej dla wąskiej grupy odbiorców i
można odnieść wrażenie, że w zbiorze są przypadkiem. Chciałoby się nawet więcej
niż dwóch książek dobrego autora w ciągu roku, zatem możemy się tylko cieszyć.
Klimko-Dobrzaniecki podzielił się z nami kilkoma intymnymi historiami, kilka na
pewno powstało ze zdziwienia, niektóre z gniewu, ale są też melancholijne i
makabryczne, jak „Poczekalnia”, której groza nie wynika tylko z czegoś tak
przerażającego jak spóźnienie niemieckiego pociągu…
Mamy ponownie garść
soczystych opowieści, ironicznych, złośliwych czasami, niejednokrotnie
absurdalnych, ale w klimacie tego absurdu nielekkiego. Nad współczesną Austrią
zadumał się wagabunda, którego kolejnym domem stał się Wiedeń. Skreślił
kilkanaście świetnych obrazków, wplatając w nie emigracyjne bolączki i dużą
dozę specyficznego humoru. Ale śmiesznie nie jest. „Pornogarmażerka” w gruncie
rzeczy przygnębia, bo jest świadectwem tego, że autorowi chyba w kolejnym
miejscu nie udało się zakorzenić. I też pewnie nie o to będzie chodzić.
Pierwsze opowiadanie mówi o
dziecięcych, młodzieńczych, pewnie wiecznych traumach Klimko-Dobrzanieckiego.
Zimne nóżki przywodzą na myśl zabitego sąsiada. Wojskowa Komenda Uzupełnień
nadal straszy, choć nie ma już znaczenia mimo tego, iż – śladem Kostaryki, o
której marzy jeden austriacki prowincjusz – Polska z armii raczej nie
zrezygnuje. Najgorzej jest z językiem niemieckim. Opanowanie mowy wywołującej lęki
może doprowadzić do wielu niepokojących stanów. Zdziwienia, przerażenia,
goryczy i pustki. A przecież trzeba się tym językiem posługiwać, by przetrwać w
Austrii, by austriackość w jakiś sposób objąć, wytłumaczyć sobie, a może i nam
wszystkim, bo przecież po co to pornogarmażeryjne pisanie?
Tekst tytułowy jest o
przewrotności losu. O tym będzie ich kilka, ale znaczenie jest szczególne,
kiedy poznajemy historię emigranta robiącego karierę - od skubiącego kury w
fabryce do gwiazdy filmów pornograficznych. Od dramatu i powagi do rubaszności,
kontestacji, oryginalnych rozwiązań fabularnych – tak jest w całym zbiorze.
Dalekim od politycznej poprawności, o czym głosi ostrzeżenie na co najmniej – w
moim odczuciu – koszmarnej okładce. Obok zwykłych ludzi i zwyczajnych
życiorysów pojawią się ci, którzy wzbudzali i wzbudzają kontrowersje
różnorakie. Otto von Habsburg, Jörg Haider, Josef Fritzl. Są gdzieś obok
zmęczonych porządkiem i rutyną rodowitych Austriaków bliskich obłędu czy też
równie obłędnie życie postrzegających gastarbeiterów, imigrantów z piekieł, co
zazdroszczą austriackiego bogactwa, porządności i umiarkowania, grożąc i
wieszcząc koniec. Takiego choćby świata, w którym mający dobrą pracę informatyk
może sobie pozwolić na ekstrawagancję jej porzucenia dla fascynującej dzikości
roboty fizycznej. Ot, igraszki dozwolone tylko w państwie sytego socjalu.
Austria jest syta,
nieprzyzwoicie bogata i niezwykle… niezrozumiała. A może całkiem łatwa do
pojęcia, kiedy uświadomimy sobie, iż każdy kraj ma piwniczki Fritzla i w każdym
kraju słucha się czasami nacjonalistycznych mów Heiderów. Klimko-Dobrzaniecki
próbuje uchwycić specyfikę kraju, który musi być poprawny politycznie, a pewnie
wcale nie chce. Opowiadanie „Dzisiaj pękło niebo” świetnie pokazuje, jak w
uporządkowanym świecie niewiele trzeba, by pociągnąć za kilka sznurków i
pokierować ku obłędowi. Obłędni Austriacy? Do nich krzyczy serbski emigrant: „Wy, porządni i praworządni, co to dzieci w
piwnicach chowacie. Wy, porządni, wierzący katolicy, co to z własnymi córkami
dzieci płodzicie. Coście podpalili wszystkie synagogi i wysłaliście w wagonach
bydlęcych swoich Żydów na pewną śmierć”. Mocno to wszystko stronnicze,
mocno nasycone niepotrzebnymi emocjami, ale autor wychodzi poza stygmat wojny i
Amstetten, wskazując jednocześnie inne zagrożenia. Takie, jakie trudno jest
wyrazić tym, co nie przepracowali gdzieś jakiegoś czasu na czarno. Nie mierzyli
się z własną, przyciągniętą zza swej granicy biedą w kraju, gdzie wypracowano
sobie dobrobyt i gdzie wcale nie wziął się on znikąd, ale tego rozgoryczony
gastarbeiter na pewno nie zauważy.
„Pornogarmażerka” to zatem
Austria z pewnej perspektywy. Bardzo wyraźnie przecież naznaczonej. A poza nią
jest charakterystyczna dla Klimko-Dobrzanieckiego lekkość oraz dystans – do
samego siebie i zdarzeń, w jakich brał udział lub które obserwował. Boleści,
smutki i kompleksy ma też austriacka prowincja (genialna miniatura
„Woelfelsgrund”). Mają wszyscy. Bez względu na to, gdzie się urodzili i jak
przyszło im żyć. To, co można wydrwić, wydrwić należy. To, z czego się pośmiać,
także jest wskazane. Są też refleksje, jakie mogą się rodzić pod każdą
szerokością geograficzną i niekoniecznie takie, z jakimi można się zgodzić. To
choćby apoteoza zalewania się w trupa jako drogi twórczej w ujęciu bohatera
„Stypendium”. Nic to, nie zapowiadam przecież „Pornogarmażerki” jako zbioru
opowiadań jednolitych, przewidywalnych, zawsze wywołujących nasz uśmiech dla
autora-gawędziarza.
Wracam do tego, o czym
wspomniałem na wstępie. Jakkolwiek nie patrzeć na tę publikację, jest trudna
trudnością nie tyle bycia w opozycji wobec tego, co politycznie poprawne. To
trudność akceptacji czegoś, do czego należy się dostosować. Trudność bycia u
siebie tam, gdzie u siebie się nie jest. Opowiadania z „Pornogarmażerki” mają
nade wszystko prowokować do przemyśleń i dyskusji. Dlatego cieszę się, że
pisarzy takich jak ten wydaje się u nas nawet dwa razy w roku. Nigdy nie
będziemy pewni, że poznaliśmy Klimko-Dobrzanieckiego naprawdę. I świetnie, bo
wciąż dostajemy wyrazistą prozę, nad którą zawsze warto się pochylić.
"Trudność bycia u siebie tam, gdzie u siebie się nie jest". To zdanie kapitalnie opisuje codzienne zmagania chyba każdego emigranta, w tym także i moje. Nie zwróciłem uwagi na tę książkę. Tzn. zwróciłem, ale tytuł nieco odstraszył:)
OdpowiedzUsuńnazwisko tej zakłamanej faszstowskiej świni to hAider, anie heider. btw. bardzo lubię czytać p. Klimko-Dobrzanieckiego.
OdpowiedzUsuńGerard, dzięki za zwrócenie uwagi; już poprawiłem!
OdpowiedzUsuń