Pages

2013-10-02

"Kobieta w 1000⁰C" Hallgrímur Helgason

Wydawca: Znak

Data wydania: 10 października 2013

Liczba stron: 428

Tłumacz: Alicja Rosenau

Oprawa: miękka

Cena det: 37,90 zł

Tytuł recenzji: Żar życia, zimna wyspa

1000C to temperatura rozgrzanego pieca krematoryjnego, gdzie ludzkie zwłoki poddane są procesowi utylizacji. Tytułowa bohaterka kolejnej brawurowej powieści Hallgrímura Helgasona dzięki wyjątkowej idiotce przy telefonie rezerwuje sobie termin na tej jedyny w swoim rodzaju zabieg. Herra ma 80 lat, schorowane ciało i ogromną ochotę, by zakończyć własne buntownicze życie po swojemu. Zatem 14 grudnia obiecuje telefonistce być gotowa do skremowania. Ponieważ zostało trochę czasu, Herra wspomina. A ma co wspominać. Jej życie to nie tylko zapis trudnego i ekstrawaganckiego życia, ale także historia Islandii w bardzo subiektywnej pigułce. Losy jednostki obrazują losy całego kraju. Kraj ten – jak zawsze u Helgasona – ukazany jest w krzywym zwierciadle i tym razem po męskim punkcie widzenia zarysowanym w "Poradniku domowym kilera", przyjrzymy się Islandii oczyma kobiety; takiej kobiety, która sama jest Islandią, która kpi z niej i kocha jednocześnie, dostrzega bolesność bycia Islandką i jest w pełni świadoma, że żadna inna tożsamość nie mogłaby być dla niej lepsza.

Herra jest na marginesie życia i społeczeństwa. Pozornie tylko, choć o czym innym mogą świadczyć słowa: „Tutaj tonie chory gruchot, gnijący garażowy bożek, marmurowa mumia, która nie zasłużyła na nagrobny krzyż, najwyżej na łopatę”. Po tym jak trzej synowie solidarnie ogołocili ją z forsy, sprzedając matczyny dom i dzieląc się zyskami ze swymi chciwymi żonami, pozostaje jej tylko znaleźć jakąś tanią miejscówkę na uboczu i powoli żegnać się ze światem. Herra mieszka w garażu i wcale nie jest jej tam źle. Łóżko co prawda nie jest wygodne, do toalety droga przez mękę, niewydarzone dziewczątka z opieki społecznej nie do końca nadają na jej falach, ale przecież jest komputer i połączenie z Internetem, dzięki któremu Herra może wabić na fejsie adoratora z Zimbabwe oraz mięśniaka z Antypodów, podając się za Miss World roku 1988, która wciąż jest rześka, piękna, gładka i powabna. To jedna z kilku tożsamości Herry na portalu społecznościowym. W wolnych chwilach jest także hakerką mszczącą się na synowej oraz podglądaczką absurdów świata, jaki nie zmienił się ani o jotę od czasu, kiedy jego absurdalności mogła doświadczać realnie, nie dzięki monitorowemu oknu na świat.

Wydawać by się mogło, że sytuacja osiemdziesięciolatki jest co najmniej beznadziejna. Biorąc pod uwagę, że niebawem musi się wywiązać ze zobowiązania telefonicznego, nie ma niczego zabawnego w tym, że jest, tkwi w garażu i surfuje po sieci szybciej i sprawniej niż niejeden gimnazjalista. A jednak Herra zachowuje pogodę ducha. Zachowuje krzepkość i witalność. Mimo bezpośredniego zagrożenia życia wciąż pali pall malle, a w garści dzierży granat ręczny – pamiątkę od taty i z czasów Hitlera, kiedy to w 1942 roku musiała zostać sama na dworcu w Hamburgu, bo ojciec spieszył się na służbę Führerowi. Wspomina. Opowiada o życiu trudnym, nietuzinkowym i przesyconym wręcz fatalizmem, jakiemu Herra nigdy się nie poddała. Islandzkością także. Tą, którą nosiła w sercu od momentu narodzin poprzez trudne lata wojenne, po czas światowych wojaży i czas gorzkiego oglądu teraźniejszości, kiedy Islandia pogrążyła się w kryzysie gospodarczym. Opowieść Herry jest barwna i przygnębiająca, ale przyciąga. Daje świadectwo kobiecej siły, która zawsze zwycięża i zawsze znajdzie w sobie na tyle zdrowego rozsądku, by nie poddać się rozpaczy i powalczyć o godność; o przekonanie, iż życie przeżyte raz i intensywnie musi być czasem, z którym się pogodzimy i który zaakceptujemy takim, jaki był.

Herra od zawsze była inna. Właściwie to miało jej nie być. Ojciec z wyższych sfer zapomniał sobie o kochance i o córce, by przypomnieć nagle o nich po siedmiu latach, obdarzając miłością nie tyle totalną, co skażoną fatalizmem zbliżającej się wojny. Druga wojna światowa, spędzona z dala od ojczyzny, to we wspomnieniach Herry okres najdokładniej sportretowany. Może dlatego, iż wtedy jej islandzkość nabierała nowego znaczenia i wtedy właśnie, w oddaleniu, ojczyzna wołała najsilniej, zaznaczała się najbardziej intensywnie. Ta Islandia, z którą Herra nigdy nie była pogodzona. Ojciec pokochał nazistów i wstąpił do niemieckiego wojska, by zrekompensować sobie brak islandzkiego męstwa. Herra jest mężna po islandzku za wszystkich nieudanych, biernych i uległych mężczyzn. Jako dziewczynka w wojennej zawierusze poznaje swoją kobiecość poprzez gwałt, poprzez tarcie z męskością dziką i kierującą się jedynie instynktem. Jej późniejsze związki z mężczyznami to wieczne tarcia. Bez względu na to, czy jest z nimi w RPA, w Paryżu, w Argentynie czy Hamburgu. Czterem islandzkim mężom zamówiła taksówki – tak nauczyła się żegnać z tymi, którzy nie są jej pisani. Jej trzej synowie nie mogą być dumni z matki, bo nimi też poniewierała, będąc matką z doskoku, matką sezonową, prawdziwie i czule myślącą chyba jedynie o zmarłej tragicznie córce. Mężczyźni są opresyjni, ale tylko w opozycji do nich bohaterka Helgasona jest w stanie wyrazić kobiecość na swój własny, niepowtarzalny sposób. Feminizujący nieco, ale z przymrużeniem oka. Bo przecież „Całkowite wyzwolenie kobiet zostanie osiągnięte dopiero wtedy, kiedy wszyscy mężczyźni zginą na wojnie”. Tej wojnie, która kazała jej poznać ból, rozpacz, tęsknotę i przywiązanie do Islandii, o jakiej tak gorzko potrafi mówić.

Hallgrímur Helgason oddaje w nasze ręce kolejną książkę, w jakiej ostrzem ironii oraz w niekonwencjonalnym stylu rozprawia się z islandzkością, która mierzi go i jest jednocześnie bliska jego sercu. Tą tonącą w milczeniu. Uległą tak, że podczas przejęcia wyspy w czasie wojny nie padł żaden strzał. Tę islandzkość bardzo odrębną i mało w sumie europejską, ale jednocześnie swojską, beztroską i zbliżoną z naturą w niezwykłej symbiozie. Do tego, by po raz kolejny rozprawić się z Islandią, posłużyła Helgasonowi prawdziwa historia. Prawdziwe życie i prawdziwe wspomnienia, o których pisze już na wstępie „Kobiety w 1000C”. Powieści o godnym umieraniu i o życiu spełnionym. O świecie, w którym spełnić się może tylko część marzeń i planów, ale właśnie te niespełnione powinny dawać siłę i nadzieję na piękny czas. Nim pochłonie nas mrok lub krematoryjny piec. To książka rewelacyjnie łącząca dowcip, nostalgię i śmiertelną powagę. Książka o pełnym życiu do końca. O Islandii i o tym, że trudno ją kochać. O wszystkich możliwych niespodziankach od losu, jakie trzeba zawsze przyjąć i wykorzystać. O życiu gorącym; bardziej nawet gorącym niż żar kremacji…

2 komentarze:

  1. Nie masz żadnych uwag do języka? Dla mnie ta książka to była literacka rozpacz.
    POzdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń