Wydawca: W.A.B.
Data wydania: 17 lutego 2016
Liczba stron: 230
Oprawa: twarda
Cena det.: 34,99 zł
Tytuł recenzji: Niemożność porozumienia?
Każdy debiut zaczynam czytać
z ciekawością, nadzieją i dużymi oczekiwaniami. Ten jednak raczej mnie
rozczarował. Grzegorz Uzdański stworzył narrację o pozbawionych umiejętności
podejmowania decyzji kobietach, które łączy więź krwi, ale boją się bliskości.
Panicznie się jej boją, usiłując przełamać strach. Tak jak ten przed zarazkami,
antysemityzmem i przed prawicowcami. Marta i Justyna podążają gdzieś na Kujawy,
by odszukać mgliste ślady z przeszłości. Podróż ma znaczenie metaforyczne –
Marta usiłuje przekazać córce prawdę o swojej matce, a Justyna stara się do tej
prawdy zbliżyć, jednocześnie wciąż nieufna wobec matki, stale napięta
emocjonalnie, podporządkowana rygorowi myślowemu, ustawicznie w myślach przepraszająca.
Uzdański napisał o poszukiwaniu pewnej
wspólnej płaszczyzny porozumień i o historii, z której mamy wywnioskować, co
kobiety dziedziczą w kolejnym pokoleniu, a czemu się sprzeciwiają, budując
wokół siebie nieznośne napięcie. Autor literaturą uczynił strumienie
świadomości i dialogi oparte na zasypywaniu się słowami – często absurdalnym,
niekiedy maskującym nieśmiałość w zbliżeniu. Dodał do tego sporo cudzych słów
bez cudzysłowu – od Słowackiego przez Eliota po Tuwima. Stworzył narrację,
która stoi w miejscu. Po kilkudziesięciu stronach zaczyna irytować. Nie
oferuje tego, czego się można po niej spodziewać. Jest pewną apoteozą
bezcelowości – samego pisania i stwarzania w tym pisaniu historii o ludzkiej
bezradności wobec drugiego człowieka i czasu, który minął. Trudno się to czyta
i trudno przyswaja. Trudno orzec, czy to eksperyment dający Grzegorzowi
Uzdańskiemu pewną frajdę tworzenia, czy też może na wskroś bolesna historia, w
której nie odczuwa się bólu, ale przede wszystkim lekką irytację.
W Marcie tkwi kilka
narodowości – polska, niemiecka i żydowska. Jest nauczycielką języka polskiego,
ale w myślach i wypowiedziach brakuje jej dyscypliny językowej. Czuje się
bezradna wobec córki, tkwi w sporym dystansie do niej, stara się go przełamać. Marta uwikłana jest w formy i konwenanse
oraz całą masę neuroz, co obrazuje już ciągłe utyskiwanie bohaterki od
pierwszych stron powieści. Dla kobiety przeszłość jest niejednoznaczna. Nie
nawiązała z matką na tyle bliskich relacji, by ją zrozumieć i wesprzeć.
Teraz ten wzorzec powiela się w kontaktach z Justyną. Tymczasem dla Marty ważna
jest pewna ciągłość i powtarzalność, a pojawia się lęk, że w tej szalonej
kobiecej sztafecie pokoleń niebawem zaistnieje pustka, bo Justyna chyba nie
obdarzy jej wnukami. Matka w tej powieści zdaje się wiedzieć i odczuwać więcej.
Męczy się sama ze sobą, bo tylko pisemnie potrafi uporządkować myśli,
zwerbalizować je, nie potykać się o słowa, nie walczyć ze składnią. Postanawia
zabrać córkę w podróż, dzięki której możliwe będzie nawiązanie z Justyną
kontaktu. Jakiegokolwiek. Obie bowiem są sobie obce. Ta fasadowa grzeczność
między nimi chwilami jest upiorna, chwilami po prostu zabawna. Marta wierzy w
to, że wyjazd pomoże w zbliżeniu i da świadectwo skrytym prawdom z przeszłości.
Dużo ryzykuje, ale też śmiało podejmuje decyzję o wspólnych wakacjach z córką.
Nie jest w stanie jednak udźwignąć jej fizycznej bliskości i duchowego
oddalenia.
Justyna
chciała być sławna, ale chyba już jej przeszło. Dziś bardzo się pilnuje, by nie
wywyższać się, nie oceniać pochopnie, nie wyciągać daleko idących wniosków.
Matka jest dla niej takim krzywym zwierciadłem, w którym może się przejrzeć i
uznać, kim nie chce być. Boleśnie odcięta od internetowego
chaosu, usiłuje być grzeczna i uczynna w autentycznej relacji, w której trzeba
się odrobinę poświęcić, żeby było dobrze i bezkonfliktowo. Jest w niej zarówno
troska o matkę, jak i daleko posunięty krytycyzm wobec jej zachowań. Urojone
lub nie – pewne lęki i uprzedzenia wciąż oddalają córkę od matki. Sama postać
Justyny wydaje się papierowa. Nie ma nam, czytelnikom, praktycznie nic do
zaoferowania. Dopasowuje się, ale jednak kontestuje różne formy zachowań. Chce
być przyjazna i nie inicjować konfliktów, lecz wewnętrznie się spala, ugniatana
coraz bardziej męczącymi ją i czytającego przemyśleniami.
Wyprawa matki i córki
wchłania w siebie sporo. Grzegorz Uzdański w wyraźnym tle pozwoli sobie na
opisywanie wszystkiego, co go uwiera w polskości, albo też wszystkiego, z czym
nie godzą się jego bohaterki. Pewne jest także to, iż nie są pogodzone z
sytuacją, w jakiej się znalazły. Zainicjowały podróż, do której nie były
przygotowane. Błąkają się po okolicy dość chaotycznie i próbują wydobyć z
otoczenia przejawy witalności i czegoś, czego im samym brakuje. Pewnej chęci do
przeżywania czegoś wspólnie. Pokoleniowe czytanie Virginii Woolf i podobne
poglądy to nie wszystko. Uzdański
dyskretnie sygnalizuje, co kobiety dziedziczą, a w jakich sferach się ścierają.
Rwany i wartki tok myślenia jednej i drugiej boleśnie potęguje poczucie chaosu,
jaki rodzi się z całego świata przedstawionego „Wakacji”. Nie wiadomo, co ma
być punktem ciężkości w tej powieści i co najważniejszym wydarzeniem. Nie
pojawia się przełom ani też sugestia, że ta podróż mogłaby mieć znamiona
ekspiacji. Widzimy tylko, że Marta nie ma ochoty wracać do szkoły, a
Justyna mobilizuje siły, by cieszyć się tym, co jej nie cieszy.
To książka o skrytej
czułości i wściekłości. O tym, w jaki sposób kobiety obudowują się w słowach,
gestach i jak celebrują własne przejawy życia – zawsze w konfrontacji z tą
drugą. Jest to zatem powieść o trudach nawiązania bliższego kontaktu z rzekomo
najbliższą osobą i o próbach poszukiwania porozumienia we mgle zdarzeń
minionych, gdzie kryć się mogą zagadki, a Grzegorz Uzdański skrywa jedynie
słabo zarysowane kontury. Bohaterki błąkają się po omacku – są ze sobą w
ścisłej zależności, ale skrywają też złość oraz irytację. Nie wiadomo, ku czemu
podążają, i nie jest łatwo określić, jak duży wpływ na ich relację ma mieć ten
wspólny wyjazd. Rozczarowanie „Wakacjami”
bierze się stąd, że kolejna polska powieść o skomplikowanych więzach rodzinnych
nie oferuje niczego nowego, żadnej odkrywczej tezy, żadnej zasadniczej
wątpliwości. To podążanie po pewnych śladach i zacieranie swoich. Z
pewnością warta uwagi jest kobieca perspektywa, w którą autor mężczyzna wkracza
na tyle śmiało, że czuje się pewnie, kreśląc portrety wewnętrzne Marty i
Justyny. Poza tym „Wakacje” to książka o tych wszystkich męczących emocjach, o
których sporo już wiemy, a nawet jeśli wiemy niewiele – uciekamy od nich z
wiadomych powodów. Nakreślana więź iskrzy, ale dwie sprawy nie są
uwiarygodnione. Po pierwsze – dlaczego matce i córce tak trudno razem. Po
drugie – co miałoby stać za ewentualną zmianą tego stanu. Uzdański stworzył
rzecz, do której żywi się ambiwalentny stosunek. Niewątpliwie jest to opowieść
o pogłębionym konflikcie, ale także historia pozostawiająca w zdziwieniu, co z
nim dalej. Może to zapowiedź kolejnej powieści. A może po prostu niezbyt dobra
książka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz