Pages

2016-09-05

"Zostawić Islandię" Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Wydawca: Noir sur Blanc

Data wydania: 8 września 2016

Liczba stron: 128

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 29 zł

Tytuł recenzji: Północne opowieści

Mam spory problem z nową książką Huberta Klimki-Dobrzanieckiego. Sięgałem po nią – wraz ze swą fascynacją prawie wszystkim, co islandzkie – z bardzo dużymi oczekiwaniami i pozostałem ze sporym niedosytem. Dlaczego? Być może dlatego, że w „Zostawić Islandię” za mało jest o samej wyspie pisanej z atencją dużą literą, a za dużo o samym autorze. Tak niby powinno być, jednak specyfika opisywanego miejsca powinna w tej książce wybrzmieć bardziej wyraźnie. Jest za to sporo anegdot, barwnych opowieści; trudno zorientować się w wirze dygresji, bo Klimko-Dobrzaniecki jest świetnym gawędziarzem, ale w tym wszystkim powstaje pytanie, czy rzeczywiście miała to być książka o pożegnaniu z Islandią (którego powodów trudno tak naprawdę się doszukać), czy też szybko napisana rzecz i równie szybko określona jako kolejna pozycja do publikacji. Niewielkich rozmiarów wolumin wzbudza także refleksje o tym, czy wspominane lata życia na Islandii nie zostały trochę po macoszemu potraktowane, czy to ma być taka konwencja rwanych opowieści z pewnym umownym tłem, do którego można, ale przecież nie trzeba ciągle nawiązywać.

Wbrew oczekiwaniom jest w tej narracji sporo Bielawy i sporo opowieści o różnych początkach – także o początku fascynacji Islandią: islandzkich śledziach ze słoika pałaszowanych w dobrze znanej przestrzeni dorastania. Klimko-Dobrzaniecki na kilka sposobów opowiada o tym, jak to jest z noszeniem w sobie prowincji. Ta bielawska i islandzka różnią się diametralnie, ale są mimo wszystko punkty wspólne. Takie miejsca na drodze życia, przy których zawsze się zwalnia z tym samym zadziwieniem powtarzalnością pewnych spraw. Autor nie powtarza się i raczy nas naprawdę ciekawymi historiami. Z Islandią w dość dalekim tle. W momencie, w którym czytałem zachłanniej, gdy zaczynała się opowieść o Fiordach Zachodnich – oddechu prawdziwej Islandii – na ziemię sprowadziło mnie szybkie porównanie krajobrazu do hałd kopalnianych i włączenie w kolejne dygresje. A przecież podróżowanie po wyspie jest dla autora i jego żony sposobem na zbliżenie się do miejsca, w którym przez dziesięć lat byli u siebie. Cynizm wspomnianego porównania może świadczyć o tym, że Islandia jednak nie zaległa gdzieś w sercu. Książka oferuje relację także z podróży islandzką „jedynką”, czyli drogą wokół wyspy. Kiedy czyta się o niej, będąc przyklejonym do mapy Islandii, otrzymuje się opowieść pewnych niedomówień lub przemilczeń. Wyciętą jakąś jedną trzecią drogi po tym, gdy bohaterowie igrają z islandzkimi warunkami drogowymi i pośród bieli w lecie improwizują zaślubiny. Z drugiej strony – surowość klimatu i ta sama surowość w opisywaniu emocji. Sporo, ale chyba niewystarczająco dużo.

Dla tych, których mniej od samej Islandii interesuje twórczy rozwój autora, będzie to książka z pewnością ważna, bo w całości jest autobiograficzna i koncentruje się na specyficznych doznaniach, na oglądaniu świata przez pryzmat wrażliwości autora. A tę specyficzną wrażliwość widać w różnych kontekstach. Te islandzkie każą patrzeć przede wszystkim na emigranta, który przestaje nim być i jedna się z miejscem, dokąd nikt się specjalnie nie wybierał w czasach, kiedy Klimko musiał dzielnie walczyć o różnego rodzaju pozwolenia na wyjazd. To książka o różnego rodzaju magii relacji międzyludzkich, a także narracja o inspiracjach. Nie chodzi tylko o to, że pisarz powraca do okoliczności stworzenia „Domu Róży” i „Krysuviku”, ani o jakieś szczególne wyróżnianie tego, co zaoferowały mu islandzka przestrzeń i mentalność znajomych. To przede wszystkim książka o pewnego rodzaju końcu i o estetyce pożegnania. Jest w niej mowa o miłości i różnego rodzaju fascynacjach, ale też o elementach uwierających. O tych życiowych sytuacjach, które zaowocowały niespotykanymi, strasznymi oraz śmiesznymi perturbacjami. A na nich budowane były potem pamięć i literatura. Tylko że niewiele z tego wszystkiego zostaje dla nas, czytelników. Nie wiem, czy mamy korzystać, analizować, wybiórczo kontemplować, obserwować swadę stylu – w jakikolwiek sposób wziąć z tych stron coś dla siebie.

To ukłon dla godności, tolerancji i poszanowania innych, które tak wyraźnie charakteryzują Islandczyków – plemię zjednoczone przez niewygodę klimatu, przez ciasnotę i przez wspólną walkę z różnego rodzaju żywiołami. To także opowieść o narodzie, który potrafi się zawsze cieszyć i zawsze umie odnaleźć dystans do samego siebie. Jednocześnie historia o wielkiej różnorodności, w której można się odnaleźć lub zagubić. Klimko-Dobrzaniecki filtruje ją po swojemu i składa pokłon wyspie, na której zdarzyło mu się przeżyć to, co na zawsze zostanie w pamięci. To wszystko we wspomnianym wirze dygresyjności. Za dużo jest miejsc, w które wdziera się chaos myślowy. Odnosi się wrażenie, że kilka historii sklejono na siłę. Jest w tym wszystkim dynamizm, charakterystyczna doza autoironii i dar opowiadającego, który ma przekonanie o tym, iż może wszystkich zjednać. I tak właściwie trudno jednoznacznie orzec, o czym jest „Zostawić Islandię”, dla kogo ta narracja została napisana i co ma szczególnie akcentować.

Nie wiem, czy podobna książka mogłaby powstać z opisami Wiednia w tle, ale wiem na pewno, że autorska lekkość pióra tutaj chyba zwiodła i zagubiła. Szukając odbiorcy tej książki, zastanawiam się nad tym, czy to historia pasji oraz trosk, czy też bardziej pisanie o swoim braku zakorzenienia i o wydobywaniu z otaczającego świata charakterystycznych kształtów, barw i relacji z ludźmi. O samej relacji z Islandią dowiemy się niewiele. Pewnie ma być surowo i po islandzku ze wszystkimi tego konsekwencjami. Pozostaje spory niedosyt pośród pięknych pejzaży, które uchwycono w fotograficznym kadrze. Niewiele jest też prawdziwych spotkań z Islandczykami. Kilka pouczeń albo ciekawostek, czyli lepiej nie nazywajcie islandzkiego konia kucem i uważajcie na szowinizm prowincjonalnych kelnerów. Trochę uśmiechu, kilka scenek rodzajowych. I nadal za mało czegoś, z czego ta książka wyrasta. A przecież wyrosła z tęsknot, niedoborów, marzeń, fascynacji i kreślenia planów na dalszą drogę życia. Jest o tym wszystkim po trochu, ale bez jakiejś dyscypliny myślowej i bez pewnego porządku. „Zostawić Islandię” nie jest jednak książką chaotyczną. To historia możliwości i opowieść o wyborach. Wszystko punktowane. Zamazane jak islandzkie niebo rozrywane wiatrem i deszczem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz