Wydawca: Znak
Data wydania: 11 stycznia 2017
Liczba stron: 282
Oprawa: twarda lakierowana
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Rozrzucone myśli
Pierwsze, co rzuca się o
oczy przy lekturze „Dobranoc, Auschwitz”, to wszechobecny chaos. Podzielona na
dwie części publikacja zawiera wyimki z życiorysów, fragmenty wspomnień,
narracje budowane do przeglądanych zdjęć, trochę rozważań o niemieckim poczuciu
winy i odpowiedzialności za zbrodnie hitlerowskie. Wszystko przypomina album, z którego wysypały się zdjęcia i trudno je
teraz uporządkować, analizuje się wszystko po kolei i łączy ze sobą to, co się
widzi. Potem autorzy podkreślają, że usunęli się w cień, ale jednocześnie
tłumaczą motywy działania przy tworzeniu tego reportażu. Z tego wszystkiego
wyłania się pełna empatii i czułości lekarka, która specjalizację geriatryczną
połączyła ze stworzeniem pewnej wspólnoty dla byłych więźniów Auschwitz,
dostrzegła ich witalność i zaproponowała wspólne spotkania o charakterze
terapeutycznym. To niezwykła postawa i pięknie została zaprezentowana. Ale to
przede wszystkim opowieść o piątce byłych więźniów obozu koncentracyjnego. Może
więcej ich dzieli, niż łączy?
Bohaterowie
książki to ludzie, którzy jako jedni z ostatnich mogą dać świadectwo prawdy o
okrutnej codzienności obozu koncentracyjnego. Dwóch z nich już nie żyje, kiedy
reportaż się ukazuje. Czy chcieliby takiej książki? O czym ona właściwie jest? O
pojednaniu, oswajaniu traum, wewnętrznym oczyszczeniu i jednocześnie o
niemożności zapominania? Tak, o wszystkim po trosze. „Dobranoc, Auschwitz” to
publikacja o ludzkim cierpieniu i tym bolesnym znamieniu z przeszłości, przed
którym nigdy nie da się uciec. Sprawia jednak wrażenie tworzenia czegoś na
siłę, wychwytywania tych wciąż żyjących, bazowania na ich chęci do medialnego
przedstawiania zła Auschwitz. Czyni bohatera z człowieka, który potrafił
torturować i wedle dzisiejszych reguł społecznych byłby po prostu kryminalistą.
Co może pamiętać trzyletnie dziecko? To wspomnienia malutkiej Lidii prowadzą
nas przez jej dalszą biografię. Czegoś tu nie rozumiem. Czegoś nie mogę
poskładać w całość. Mam bardzo ambiwalentne uczucia, bo to przecież historia
wojennego piekła, o którym wciąż na nowo i stale powinno się przypominać. Z
drugiej strony – odnoszę wrażenie, że sportretowani ludzie zostali w jakiś
sposób wykorzystani. Że to takie łowienie żywych świadectw, póki jeszcze
staruszkowie mogą opowiadać. Myślę, że to starający się być dobrym reportaż o
sile życia, witalizmie pośród wojennych traum, a także o tym, że Auschwitz
naznacza na zawsze jak więzienny tatuaż. Tak, ale to wszystko zostało już
opisane. Jaki naprawdę cel przyświecał Aleksandrze Wójcik i Maciejowi
Zdziarskiemu?
Józef Paczyński chętnie
opowiada o więziennych przeżyciach. Właściwie włącza mu się instynkt
opowiadania zawsze w obecności kamery albo reportera. Robi wrażenie jego
historia golenia Hossa, któremu ostatecznie nie poderżnął gardła. Józef
przeszedł przez piekło, by potem porządkować życie w jakiejś piekielnej
dyktaturze. Może to pokłosie hitlerowskiego drylu, gdzie wszystko miało swoje
miejsce i czas. To bardzo ekspresyjny bohater, w przeciwieństwie do mrukliwego
Marcelego Godlewskiego nazywanego Markiem. Marek uznaje, że o przeżyciach obozowych
nie ma co się rozgadywać. Miał szczęście, udało mu się uciec. Widział ludzką
apokalipsę i stara się o niej zapomnieć. Lidia Maksymowicz miała kilka lat, gdy
trafiła do obozu. Trudno z trzylatki wydobyć wystarczająco poruszającą
opowieść, ale jej dalsze losy, odnalezienie własnej matki i ta wprawność w
znikaniu, nierzucaniu się w oczy – to na pewno oddziałuje na wyobraźnię. Lidia
na zawsze oswaja się z tym, że bliscy mogą w każdej chwili odejść, a otoczenie
wokół musi być wysprzątane. Porządek, znowu poniemiecka mroczna spuścizna.
Inaczej jest w przypadku Karola Tendery, który zupełnym przypadkiem trafił do
Auschwitz i potem ten przypadek długo rządził jego życiem. Karol walczy ze
wszystkimi, którzy fałszują historię, używając obraźliwych określeń takich jak
„polskie obozy pracy”. Obóz szczególnie naznaczył Stefana Lipniaka. Młodzieńcze
lata pośród apokalipsy i morderczy Marsz Śmierci, kiedy ruszył z likwidowanego
obozu w siarczystym mrozie i wykorzystał szansę na ucieczkę.
To
wszystko niesłychanie dramatyczne, poruszające biografie. Ślady potwornych
zdarzeń są w tych ludziach wciąż żywe. Zastanawiam się tylko, do czego służą
one autorom reportażu. Nie jest to zasadniczo książka ani o Auschwitz, ani o
powojennej traumie, ani też o tym, jak ci ludzie odnaleźli się później w życiu
i co z tym życiem zrobili, bo znamy ich już jako zadowolonych z siebie
dziewięćdziesięciolatków, którym punktuje się kilka zdarzeń z długiego
powojennego życia. „Dobranoc, Auschwitz” to książka niejasnych
przesłań. Autorzy nie stawiają ani na naturalizm i autentyczność opowieści w
jakimś ustalonym porządku, ani na penetrację życia po dramacie wojny, w
poobozowej formie dopasowania się do rzeczywistości. Już same dzieje Lidii
Maksymowicz mogłyby być kanwą wstrząsającego reportażu. Tymczasem otrzymujemy
skrawki, wyimki, chaotyczne wspomnienia. Opowieść o tym, jak porządkuje się
czas i pamięć bez jakiejś wewnętrznej dyscypliny – jest tu wszystko i nic,
okrutne doświadczenia oraz białe plamy w biografiach, których podmiotowość
zaznacza przede wszystkim starość i to, że tej starości nikt tak naprawdę nie
chce się dać.
Wymuszany
dramatyzm w niektórych fragmentach publikacji to także jej wada. Odnoszę
wrażenie, że rozdziały zwłaszcza drugiej części tworzone były jakby na siłę. A
przecież pomysł na tę książkę i jej zasadnicze przesłanie, odczytywane choćby z
rekomendacji Małgorzaty Szejnert na okładce, mogą przykuć uwagę i z pewnością
to robią. To przecież jedno z ostatnich świadectw żywych byłych
więźniów obozu zagłady. Ostatnie słyszane głosy, ostatnie osobiste i
wstrząsające relacje. Auschwitz stało się cieniem życia ludzi, którzy
zdecydowali się na pochwałę tego życia, odnaleźli się w nim i pogodnie
przygotowali na starość. Mimo mrocznej tonacji sugerowanej okładką jest to
przecież książka o witalizmie, przyjaźni, wyjątkowo mocnych relacjach
międzyludzkich i o tym, że zwyczajnie można na sobie polegać w trudnych
chwilach. Że można uścisnąć rękę Niemcowi, przestać tworzyć wyimaginowanego wroga,
ale jednocześnie doskonale pamiętać, co się wydarzyło, kto i komu zgotował
koniec świata. Wydaje mi się, że kompozycyjnie ten reportaż nie potrafi się
obronić. Broni się jako świadectwo doświadczenia bestialstwa i jednocześnie
świadectwo człowieczeństwa. Dobra, empatii i radości życia mimo wstrząsającego
czasu, który zatrzymał się w pamięci i nigdy nie zostanie z niej usunięty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz