Wydawca: Wydawnictwo
Dolnośląskie
Data wydania: 22 marca 2017
Liczba stron: 296
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Humor, dowcip i uważność
Książka Agnieszki Rezler nie
jest typowym reportażem podróżniczym nie tylko dlatego, że opisuje bardzo
nietypowy kraj. „Lawa, owce i lodowce” to świadectwo przede wszystkim dużego
poczucia humoru autorki, która potrafi wydobyć komizm z najbardziej prozaicznej
sytuacji w podróży. W drugiej kolejności, a może przede wszystkim, imponuje
sposób opowiadania o Islandii. Nie tylko wynikający z faktu, że będąc na
wyspie, Rezler chce zachować perspektywę tubylca, nie natrętnego zwiedzającego.
I chociaż pierwsze kroki kieruje ku
najbardziej komercyjnym rejonom kraju, dostrzeżemy w tej narracji czułość do
detali, osadzenie rozważań w licznych kontekstach historycznych, ale przede
wszystkim tę żywą, dynamiczną frazę, dzięki której czyta się książkę jednym
tchem. Podoba mi się, że Agnieszka Rezler na każdym kroku stara się łączyć
to, co widzi, z tym, co dotknęło w przeszłości dany skrawek terenu. Nie chodzi o
historie wybuchów wulkanów, bardziej o zwracanie uwagi na lokalny koloryt oraz
opowieści, które w danym rejonie Islandii składają się na historię odwiedzanego
miejsca. Nieprzypadkowo autorka czyta islandzkie sagi, do czego przyznaje się w
książce, zachęcając specyficznym narracyjnym dodatkiem do reportażu. Zdolność
opowiadania o tym, co się widzi, idzie w parze z charakterystyczną
wrażliwością. Ona pozwala zachwycić się pustkowiem. Podumać nad zakrzepłą przed
wiekami lawą. Spojrzeć na skały i bezdroża jako na punkty wyjścia do rozważań,
jakich często brak turystom odwiedzającym Islandię z zegarkiem w ręku i w
wygodnych autokarach dowożących do miejsc, gdzie można zrobić kilka zdjęć i
wrócić.
Wszystko zaczyna się od
przypadku. Rezler i jej mąż nie kupują wymarzonej działki, a fundusze
postanawiają przeznaczyć na wyprawę. Dziwią się potem, że wyglądają dość
ekscentrycznie w ogonku do samolotu na Islandię, ale prawda jest taka, iż
polski turysta na wyspie to nadal coś unikalnego, bo do takich wypraw zniechęca
przede wszystkim nakład finansowy. Także to, że trzeba się szczególnie
przygotować. Autorka nieco przesadza,
opowiadając o tym, jakim wyzwaniem jest skompletowanie właściwej odzieży oraz
map do podróży, ale lekkie demonizowanie idzie w parze z konwencją tekstu – te
przejaskrawienia mają czemuś służyć, budować niepowtarzalny rytm opowieści.
Takiej błyskotliwej narracji, której potrzebne są czasem niezbyt trafne bon
moty, by ubarwić rzeczywistość, choć Islandia nie wymaga przecież ubarwienia.
Stąd też utyskiwania na linie lotnicze WOW Air, którymi raz udało mi się
wystartować i wylądować z dokładnością co do minuty, ale możliwe są opóźnienia
i przestoje, dzięki czemu Rezler w charakterystycznym dla siebie stylu opowie,
że dotarcie do Islandii to wyzwanie.
Wyzwaniem okazuje się
odwiedzanie południowej części wyspy w momencie, kiedy zostaje zerwany most i
krajowa jedynka staje się drogą, po której nie można się przedostać bez pomocy
ciężkiego sprzętu i dłuższego na ten sprzęt oczekiwania. Jest jednak zasadniczy
plus sytuacji, która nie powinna zaskakiwać (na Islandii zaskoczony turysta to
ktoś, kto naprawdę nie ma pojęcia, dokąd trafił). Rodzinny wyjazd Rezler
zamienia się w wyjątkową podróż przez magiczne, kolorowe góry Landmannalaugar
dostępne dla turystów tylko przez trzy miesiące w roku. Będąc na Islandii w
lipcu, autorka ma niepowtarzalną okazję zobaczenia tego niezwykłego miejsca, co
bardzo skrupulatnie opisuje, podkreślając, iż było to najbardziej zapadające w
pamięć przeżycie islandzkiego piękna.
Tak,
w lipcu można wiele i wcale nie trzeba się spieszyć, by zdążyć przed zmrokiem,
bo zmroku w zasadzie nie ma, nie mówiąc o nocy. Wyprawa przez południe Islandii
odbywa się w dość rozsądnym tempie i z udziałem dziesięciolatki dyktującej swą
ciekawością atrakcje, jakie należy po drodze zobaczyć.
Jest mowa o licznych wodospadach, które powszechnieją, ale to nie jest tak do
końca. Rezler pochłania każdy zakątek wyspy, delektując się nim na miarę swoich
możliwości. Ma natomiast możliwości i talent narracyjny, by wszystko
sugestywnie opisywać. Książka to zapis pierwszej wyprawy na Islandię, ale
dołączone zdjęcia ubarwiające publikację sugerują, że Agnieszka Rezler
poleciała tam ponownie, tym razem zwiedzając zachodnie i północne rejony. Gdy wróciła,
to prawdopodobnie przepadła z kretesem. Poczuła bakcyla miejsca, do którego po
prostu trzeba wracać. Ofiarowała nam opowieść nie tyle zachęcającą do odwiedzin
Islandii, ile zapis ciekawych wniosków wysnuwanych z tego, co widzi wokół
siebie. A widzi szczegóły, bada zależności, nie ogranicza się do wymieniania
niezwykłości zjawisk i miejsc.
„Lawa, owce i lodowce” to
także wnikliwe spojrzenie na faunę i florę Islandii. Rozważania o łubinie,
którego w lipcu już nie można pooglądać, stanowią sympatyczny dodatek, ale
ciekawe są przede wszystkim spojrzenia na zwierzęta mające się na Islandii
lepiej niż gdziekolwiek indziej. Mowa o koniach i owcach. Nawet tych różowych,
które Rezler usiłuje wypatrzeć. Portretuje specyficzną symbiozę, w jakiej
Islandczycy żyją ze swoimi zwierzętami. Sami gotowi są nieść pomoc każdej
zagubionej owcy w przypadku erupcji któregoś z wielu wulkanów, które tam, na
wyspie, nie robią na tubylcach szczególnego wrażenia. Rezler podkreśla specyfikę Islandczyków, zaznaczając ich wieczną
gotowość do walki z lokalnymi żywiołami, a jednocześnie serdeczność i
uporządkowanie. Także wielozadaniowość – w kontakcie z dziką naturą tak
przecież potrzebną. Ta książka daje wyraz temu, z jaką dbałością i troską,
niespotykaną na kontynencie, ludzie funkcjonują z tym, co narzuca im przyroda.
Z kapryśną aurą i urokliwymi zakątkami, które podziwia się z daleka, nie
zadeptując ich. Myślę, że autorce udało się dotrzeć do wodospadu Gullfoss w
jakimś bardzo sprzyjającym terminie, skoro nie dostrzegła jeszcze tego
komercyjnego tłumu ugniatającego islandzką ziemię do niemożliwości. Nad
Gullfoss nie ma biletów wstępu. Pojawiły się już jednak opłaty w okolicznych
toaletach. Są fragmenty Islandii poddające się masowej turystyce. Nie o takim
obliczu wyspy traktuje ta książka.
Agnieszka
Rezler jest wiarygodna i sugestywna. Świetnie jest porównywać jej doświadczenia
z tym, czego samemu się doznało na Islandii. To jednak przede wszystkim
reportaż dla tych, którzy z różnych powodów nie mają jej jeszcze w świadomości
i na własnej mapie. To nie jest bardzo odległe miejsce. Na pewno specyficzne i
wymagające. Autorka książki posiłkuje się wartościowymi
cytatami (wspominając między innymi powieść Sjona „Skugga Baldur”), by pokazać
kontekst i szerszą perspektywę tego, co ujrzała jako turystka. Islandia to
wyspa, na której w jednym miejscu można ujrzeć kilka cudów naraz. Sztuką jest
opisać je tak, by wyłaniały się z pamięci autora w doskonałych zarysach. Rezler
to potrafi. Chciałoby się przeczytać relację z jej drugiej podróży po wyspie.
Tym bardziej że wówczas doświadczanie tego miejsca może być już nieco inne.
Świetna książka dla wszystkich marzących o wyprawie w wyjątkowe miejsce. Także
dla tych, którzy – nie ukrywajmy – mają spore fundusze na takie wakacje.
Wydobyta z głębi oceanu wyspa ma do zaoferowania bardzo wiele. Zwłaszcza że
wciąż się zmienia, gotuje wewnątrz, przekształca i udowadnia, że nie ma z nią
żartów. Tak jak w roku 2010, który zapamiętali przede wszystkim ci, co chcieli
przemierzać przestrzeń powietrzną Europy i Ameryki Północnej.
Z zainteresowaniem odbędę tę podróż czytelniczą, właśnie wczoraj przeglądałam zdjęcia z Islandii, podtrzymam zatem klimat. :)
OdpowiedzUsuń