Wydawca: Wielka Litera
Data wydania: 19 kwietnia 2017
Liczba stron: 190
Przekład: Jacek Godek
Oprawa: twarda
Cena det.: 34,90 zł
Tytuł recenzji: Samotność i
wspólnota
Guðmundur Andri Thorsson
doskonale portretuje islandzkie osobność i wspólnotę jednocześnie. Choć ta
urokliwa książka rozpoczyna się może odrobinę pretensjonalnie, potem staje się
prawdziwą czytelniczą ucztą ukazującą społeczność, w której rozgrywają się
kameralne dramaty mające początek w czasie przeszłym. Pozornie wszystko jest
harmonijne, ale mgła otulająca fiord skrywa wiele niejednoznaczności. Z jednej
strony widzimy tę niezwykłą symbiozę różnego rodzaju samotników i dziwaków, z
drugiej jednak – odczytujemy „Miasteczko w Islandii” jako poetycki traktat o
różnych definicjach samotności. W gruncie rzeczy być samemu ze sobą znaczy
zawsze to samo. Portretowane różne formy dystansu mają za zadanie ukazanie
pewnego islandzkiego paradoksu. Społeczeństwo wyspy zmuszone jest do
utrzymywania kontaktów z grozy przez pustką nieokiełznanej natury. Są to jednak
kontakty nasycone dużą dozą subtelności i pewności tego, do czyjego okna można
zajrzeć, do czyich drzwi zastukać. Thorsson
obrazuje ludzką osobność na kilka możliwych sposobów, ale opowiada także o magicznej
niemal roli miejscowości, która dla jednych zawsze jest bezpiecznym portem, dla
innych zaś cmentarzyskiem dawnych idei, pragnień i śladów ludzi, z którymi
trzeba było pożegnać się zbyt nagle i zbyt szybko.
Fikcyjne Valeyri w cieniu
góry Svarri obrazować może ten mikrokosmos ludzkich zależności, które giną
gdzieś w wielkomiejskim gwarze stolicy wspominanej tutaj na zasadzie kontrastu
jakości i dynamiki życia. Guðmundur Andri Thorsson osadził swych bohaterów w
bezpiecznych domkach nad zatoką, ale jednocześnie zamknął ich także w nie
zawsze bezpiecznym świecie rojeń o tym, czym jest rzeczywistość i jaką rolę w
jej tworzeniu odgrywają inni ludzie. Te
ujmujące miniatury prozatorskie składają się na bardzo specyficzną panoramę
doznań i przeżyć. Doświadczamy charakterystycznego dla Północy dotyku drugiej
osoby, ale jego ciepło może się różnić. Niektórzy w Valeyri są zdystansowani od
społeczności na własne życzenie, ale ta społeczność ma oczy i uszy szeroko
otwarte. Można zapaść się w głąb siebie, ale jest się mimo wszystko częścią
czegoś, co łączą wspólne marzenia i plany. Choćby o zwyczajnej bliskości,
której na Islandii potrzebuje każdy. Thorsson zabiera nas na voyeurystyczną
nieco wyprawę tam, gdzie tak naprawdę nikt nie musi nikogo podglądać. Czy
rzeczywiście jednak mieszkańcy wiedzą o sobie wszystko i czy wszystko naprawdę
chcą wiedzieć?
Ta społeczność ma w sobie
takt i delikatność. Kontrastują one z pewną bezkompromisowością, jaką narzucają
warunki przyrody. Wielebny Sæmundur walczy z używkami, hazardem i innymi
grzesznymi pokusami, a wszyscy znają jego tajemnicę. Jósa czuje smak
prawdziwego życia tylko wówczas, gdy słucha opowieści swego syna obieżyświata,
który przy złowionym świeżo dorszu wprowadza do jej domu nowy smak, nie tylko
smak potrawy. Lalli od dwudziestu lat unika własnej siostry, ale dojdzie między
nimi do konfrontacji, bo nie można wciąż schodzić sobie z oczu na tak małej
przestrzeni. Poeta Smyrill będzie czekał na swoje wiersze u brzegu morza. Z
niego na ląd wróci Bangsi – rybak, dla którego powrót z wodnych bezkresów jest
codziennym definiowaniem swojej tożsamości. Kalli – demiurg w stodole – będzie
zajmował się zepsutymi pralkami, bo nie znajdzie odwagi, by naprawić to, co
zepsuło się w jego życiu. Biegacz kontemplować będzie swoją samotność, nigdy
jednak niepogodzony z nagłym zniknięciem osoby, którą kochał.
Jesteśmy
wewnątrz i na zewnątrz jednocześnie. Bohaterowie wspominają życie, którego
kształt i wartość były nieco inne od tego, czego zaznają dziś na co dzień.
Otuleni ciszą nie mogą tak naprawdę odnaleźć tej ciszy w sobie. Wciąż coś z
przeszłości daje o sobie znać. Tak jak w opowieści o matce
i synu, którzy przy smacznej kawie i donutach oswajają wciąż na nowo grozę
śmierci kogoś bliskiego. Guðmundur Andri Thorsson portretuje także trudności w
związkach – opisuje to jednak bardzo punktowo, sygnalizując jedynie bardziej
traumatyczne przeżycia. Z jego opowieści tworzą się tak naprawdę nowe,
nieokreślone jeszcze, te powstające w czytelniczej wyobraźni. Bo ta książka
oddziałuje na wyobraźnię z niezwykle wielką siłą, choć w gruncie rzeczy opisuje
prozę życia zwyczajnej społeczności. „Miasteczko w Islandii” będzie zwyczajność
nazywać poprzez metafory i niedomówienia. Otwierać historie, których zamknięcia
nie ma. Łączyć ze sobą tych, którzy nie odnajdują kontaktu ze swoim wnętrzem, a
wyjście do ludzi może graniczyć z cudem. A jednak ci wszyscy ludzie są na
kartach tej podzielonej na szesnaście rozdziałów opowieści zaskakująco
oswojeni. Wystarczy odnaleźć odpowiedni rytm i wejść do ich domów, do ich
życiorysów. Mieszkańcy miasteczka opowiadają Islandię na kilka sposobów. Wśród
historii pozornie oddalonych od głównego nurtu życia kryją się wspomnienia
tego, co dla Islandczyków było trudne lub niewygodne.
Gdy rudowłosa pianistka Kata
przemierza Valeyri na rowerze, w oknach tkwią ci, którzy widzą tylko
przejeżdżającą kobietę. Ona sama podekscytowana koncertem nie spodziewa się
tego, jak wyglądać będzie najbliższa przyszłość. Czytelnicy nie są pewni tego, kto ku czemu zmierza i dlaczego
zaznaczana jest ta symultaniczność czasu opowieści, kiedy Kata jedzie przed
siebie, a jej obserwatorzy cofają się do przeszłości. Ta wieloznaczność w opisie
więzów międzyludzkich czyni z tej książki opowieść dość enigmatyczną.
Prosty przekaz jest taki, że mała społeczność jest dla siebie jednocześnie
stróżem, przyjacielem, wrogiem i zagadką. Guðmundur Andri Thorsson w poetycki
sposób opowiada o różnorodności odbioru świata i o tym, jak kształtują nas na
zawsze te przeżycia z przeszłości, które niczym islandzka aura są surowe i
pozwalają na pewien rodzaj oczyszczenia. Dlatego „Miasteczko w Islandii” to nie
tylko prosta opowieść o ludziach zjednoczonych przez wspólny adres. Thorsson
proponuje nam ujmującą podróż w czasie, podczas której poznamy nie tylko
specyfikę Islandczyków, ale także ich specyficzne rozumienie upływu czasu.
Kiedy Bangsi bezpiecznie dobija do portu, dopiero wówczas rozpoczyna się
opowieść o nim samym. Kiedy osamotniony mechanik Svenni zrobi już wszystko, co
ma zrobić w danej chwili, opowie nam o sobie, sięgając wspomnieniami wstecz.
Nic nie jest tutaj linearne, a część narracji rozpoczyna się dopiero w
momencie, w którym zacznie działać wyobraźnia czytelnika. Dlatego ta książka to
nie tylko historia Islandczyków. To opowieść o tym, w jaki sposób pojmujemy
społeczność i jak wiele nas łączy z ludźmi, wobec których usiłujemy zachować taktowny
dystans. Piękna rzecz. Islandzka, lecz jednocześnie bardzo uniwersalna.
Na pewno będę częściej zaglądać i zapraszam do siebie :)
OdpowiedzUsuńhttp://czytia.blogspot.com/