Wydawca: Agora
Data wydania: 18 kwietnia 2018
Liczba stron: 392
Przekład: Dariusz Żukowski
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,99 zł
Tytuł recenzji: Miłość i nienawiść
Debiutancka powieść Gabriela
Tallenta zyskała pewnie dużo na popularności, poruszając wątek pedofilii i
kazirodztwa. To iskrzy na pierwszym planie, przykuwa uwagę i każe zastanawiać
się nad tym, dlaczego autor zdecydował się na tak obrazowe i bezkompromisowe
pokazanie toksycznych więzi seksualnych. Za nimi idą uwikłane w miłość i
nienawiść relacje ojca i córki, którzy stworzyli sobie specyficzną enklawę
przemocy i współuzależnienia, aby kontestować ład społeczny i celebrować
zaburzoną formę wspólnego funkcjonowania, które jest aspołeczne i wynaturzone.
W moim odczuciu jednak siłą tej powieści jest bezpardonowa rozprawa z
amerykańską mentalnością oraz zachowawczością. Kalifornijska prowincja, gdzie
toczy się akcja, jest miejscem, w którym opisane zaburzone relacje żyjących na
odludziu ojca i córki mogą być w pełni sankcjonowane. Tu nikt nie będzie
odwoływał się do instytucji, którym się nie ufa. Nikt nie zajrzy drugiemu do
domu, a nawet jeśli się w nim znajdzie i będzie świadkiem ewidentnej przemocy,
nie zgłosi tego policji, nie uzna za swoją sprawę. Kiedy Martin Alveston w
swych katastroficznych wizjach oskarża Amerykanów między innymi o to, że nie
potrafią zadbać nawet o swoje ciała, widzimy jednocześnie, że skupieni są tylko
na sobie, prywatnej małej stabilizacji. Toksyczny
ład w domu Martina i jego córki ma się dobrze latami. Tallent nie tyle
prowokuje i szokuje, ile przede wszystkim portretuje mentalność ludzi
niewierzących w instytucjonalne formy pomocy, zamkniętych w sferze przeżywania
własnego prywatnego dobrobytu, stale głosujących na republikanów i przekonanych
o tym, że świat wokół domaga się radykalizacji, ale ich dom jest ostoją
spokoju.
W takich warunkach
specyficzny byt, jaki wiodą ojciec i córka, nie domaga się żadnej ingerencji
ani konfrontacji, pod warunkiem że czternastoletnia Turtle realizuje obowiązek
szkolny. Widać wyraźnie, że dziewczyna nie potrafi funkcjonować społecznie. Z
trudem się uczy, nie rozumie myślenia abstrakcyjnego. Takiego, którym na co
dzień ojciec raczy ją wyjątkowo często, proponując chore wykładnie myśli
filozofów i sprowadzając wspólne życie do pełnego gotowości trwania w
przyczajeniu. Bo świat wokół albo przestanie istnieć, albo też trzeba będzie w
nim walczyć o przetrwanie. Tymczasem Julia nazywana Turtle walczy z każdym
dniem szkolnej codzienności, w której nie może się odnaleźć, albowiem jej
mrocznym mentorem i punktem odniesień każdej myśli oraz emocji jest zaborczy
ojciec.
Tallent
od początku posługuje się szorstką składnią, nie ma w tej opowieści żadnych
słownych ozdobników, jest bezwzględnie sucha relacja – czy to oddająca piękno
kalifornijskiej przyrody, czy to obrazująca kolejną erotyczną przygodę ojca,
który zaspokaja żądze dzięki ciału córki. Konsekwentnie
utrzymany, charakterystyczny styl opowieści stale trzyma nas w dużym dystansie
wobec bohaterów. O ile Martin jawi się jako bezwzględny oprawca i jednoznacznie
wywołuje w czytelnikach odrazę, o tyle Turtle jest już postacią bardzo
skomplikowaną. Widzimy, na co pozwala ojcu, i rozumiemy część motywacji jej
działań. Niewyobrażalna granica między miłością a nienawiścią w tych relacjach
zawęża się, stanowi ich istotę, z czasem do tej przerażającej ambiwalencji
przywykamy – wszystko po to, by zbliżyć się do dziewczyny. Upartej, dzikiej,
cały czas czujnej. Wrastającej w nienawiść i poczucie, że nie można się bać.
Ani ojca będącego dla niej całym światem, ani toksycznej rzeczywistości wokół. Turtle jest zapętlona w emocjach i
emocjonalnie szantażowana, ale nie mamy do niej dostępu. Widzimy przede
wszystkim to, co robi. Jak silna i wytrwała potrafi być. Jak umiejętnie walczy
z każdym rodzajem lęku. Jak obserwuje ludzi wokół i z jak dużą dozą nieufności
do nich podchodzi. Tallent nie zezwala nam jednak na prawdziwy kontakt z
emocjami bohaterki i to stanowi siłę tej powieści – unikającej przez to łatwych
interpretacji, podsumowań, prostego wskazania intencji autora i szkieletu
konstrukcji psychicznej bohaterki.
Bo Turtle nie chce dać się
poznać. Zaakceptować. Zrozumieć. Czuje, że coś jest winna ojcu, że to on
stworzył ją do życia, on to życie sankcjonuje i nadaje mu sens. A jednak coś
zaczyna się łamać. Turtle ma obok siebie dziadka, jedyną osobę łączącą ją jakoś
z tym normalnym światem. Potem pozna chłopaka, któremu uratuje życie. Czy
któryś z nich będzie w stanie uratować ją przed destrukcyjnym wpływem mężczyzny
nazywającego ją kruszynką? Zachowania Martina uzasadniają pewne sugestie
dotyczące jego relacji z ojcem. Ważna jest też tajemnicza figura nieobecnej
matki Turtle. Najważniejsze jest jednak śledzenie drogi, po której kroczy
nastolatka, by ujrzeć kontury świata zupełnie inaczej. Co więcej, wreszcie
zacząć je rozumieć, kiedy ktoś zdefiniuje jej otoczenie innym językiem niż ten
zawikłany, ojcowski.
„Moja
najdroższa” to narracja o narzucanej przynależności i wyjątkowo skomplikowana w
odbiorze powieść inicjacyjna. Turtle koncentruje na sobie
uwagę od samego początku, kiedy widzimy, jak bardzo wrosła w świat
przyzwyczajeń i poglądów swojego ojca. Dziecko skonfrontowane jest z próbami
przekraczającymi dziecięcy sposób przyjmowania na siebie traum. Próby
charakteru, specyficzne formy przemocy, iskrzące od napięcia codzienne życie z
ojcem – to hartuje czternastolatkę, która nie rozstaje się z bronią, jest w
stanie użyć jej w każdej chwili, ale ta jedyna przyjdzie zupełnie
niespodziewanie dla Turtle. Gabriel Tallent bez większych manipulacji czytelnikiem
wyzwoli w nim wściekłość oraz bezsilność. Stworzy jednak warunki do
interpretowania tej historii w całym spektrum różnorodnych emocji skrytych
między wściekłością a bezsilnością. Niebywałe jest to, jak amerykański
debiutant pośród tak wielu ambiwalencji potrafi utrzymać stonowaną, metodycznie
dokładną i spójną narrację. To bardzo przemyślana konstrukcyjnie powieść.
Umiejętnie odnosząca się do ludzkich instynktów i pierwotnych reakcji
emocjonalnych. Przenosimy się do świata
jakby wydobytego z moralności, społecznych uwarunkowań, z wszystkiego
uznawanego za normatywne i akceptowalne społecznie. Wdzieramy się na arenę
bezkompromisowej walki. I czytamy o równie bezkompromisowej miłości, której nie
chcemy uwierzyć, a jednak musimy zaakceptować jej toksyczny skład. Tallent
jest chwilami bardziej katastroficzny niż jego Martin, ale nie będzie w tej
książce fatalizmu. Znajdziemy tu gorzką diagnozę zależności społecznych,
codziennych relacji międzyludzkich oraz tego, w jaki sposób nie chcemy, nie
umiemy wydobyć się z matni przyzwyczajeń, sądów, uprzedzeń i idiosynkrazji.
Naprawdę wyjątkowo sugestywna powieść, która poruszy na kilku poziomach, za
każdym razem pozostawiając ślad i pole do dyskusji.
Właśnie jestem w trakcie czytania tej książki. Jestem w tak szokującym momencie, że właściwie zastanawiam się czy wogóle czytać ją dalej. Bardzo trudna lektura...
OdpowiedzUsuń