Wydawca: Korporacja
Ha!art
Data wydania: 26 listopada 2018
Liczba stron: 224
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 33,90 zł
Tytuł recenzji: Odwyk i podróże
Literatura koncentrująca się
na ego swojego autora nigdy na dłuższą metę nie ma się dobrze. „Turysta polski
w ZSRR” jest tego bardzo dobrym przykładem. Juliusz Strachota przed trzema laty
wydał niezłą powieść o swoich uzależnieniach. „Relaks amerykański” nie
ogniskował się tylko na sferze subiektywnych przeżyć autora, ale próbował
kreślić kilka diagnoz, osadzał rozważania w szerszym kontekście. W najnowszej książce Strachota znowu
powraca do tego, od czego był uzależniony, bo jest mu to potrzebne, aby
otworzyć strukturę nowej narracji. O swych perypetiach w szponach nałogu oraz o
pobytach w szpitalach i na terapiach opowiada z taką nonszalancją i dezynwolturą słowną, że odnieść można
wrażenie, iż ta opowieść jest samograjem, lecz tylko w oczach autora.
Czytelnik z tej intymnej spowiedzi poszerzonej o motyw przemierzania
przestrzeni i konfrontowania z nowym etapem życia wolnego od używek niestety
niewiele weźmie dla siebie. Nie mam pojęcia, o czym jest ta książka. O
autorskich fascynacjach? Próbach ujmowania w słowa ulotnych nastrojów? O
filozofii podróżowania? Może o tym, jak wiele luźnych dygresji wywołuje samo
przemieszczanie się? Może ostatecznie o saturatorach do wody sodowej? Ta
męcząca niepewność towarzyszy czytelnikowi od początku do końca lektury.
Książki przesyconej mieliznami narracyjnymi, błahymi refleksjami. Z narzuconym
tempem, z którego nic nie wynika. Odniosłem wrażenie, że straciłem czas i
niczego się nie dowiedziałem. Co więcej, zraziłem do podróży na Wschód, bo to
książka trochę o tym, co Andrzej Stasiuk przeżył i opisał, a Juliusz Strachota
wokół tego pofantazjował, by przebiec wszystkie miejsca i być dumnym z tego, że
je zaliczył.
Wszystko zaczyna się od
kłamstwa siedmiolatka, który przekonuje kolegę, że był za granicą. Potem będzie
już mowa tylko o tym, jak kłamstwo i fantazja pozwalają odkryć coś nowego,
wznieść się ponad utarte koleiny życia, zrealizować być może jedyne marzenie. Strachota obrazuje, w jaki sposób
zaburzenia percepcji będą się z zachłannym zdobywaniem kolejnych krajów
Wschodu. Po to tylko, by w oddaleniu zrozumieć to, co dość oczywiste i
podkreślone w stwierdzeniu, że „życie nigdy nie jest gdzie indziej”. Było
takie przez lata korzystania z używek i odcinania się od rzeczywistości. Teraz
rzeczywistością mają być podróże. Inspirowane lekturą przewodnika o turystyce i
rekreacji w ZSRR, dzięki któremu chce się odwiedzić te miejsca, które ogląda
się przez pryzmat ich przeszłości. Byłe republiki Sojuza są trochę jak dawne stany
świadomości Strachoty. Uwarunkowane dawkami przyjmowanych używek, nierealne,
jednak cały czas istniejące w świadomości. Narrator chce przemierzyć
przestrzenie mające kiedyś inny status i zmierzyć się z tym, kim kiedyś się
stawał. Bo nie wie, jak wyglądać będzie jego życie dzisiaj, na trzeźwo, bez
wspomagania, bez chemii i wywoływanych przez nią konfabulacji.
„Turysta polski w ZSRR” to
też książka opowiadająca o wiecznym chłopcu i niemożności pożegnania
dzieciństwa z jego niefrasobliwością, a przede wszystkim możliwością niebrania
odpowiedzialności za samego siebie. W tym aspekcie byłaby to narracja całkiem
udana, jednak taka nie jest. Autor nie przestaje być mentalnie zagubionym
dzieckiem, ale wspomina także czasy, gdy jako chłopiec mógł odkrywać nieznany
świat, a także na ten świat wpływać siłą swojej wyobraźni. Dzisiaj pozostają
realne i wyobrażone podróże. Fascynacja Wschodem, której tutaj w ogóle nie
można poczuć. Suche relacje, opisy warunków podróżowania. Chaos i zbędność
zdań, które niczego w sobie nie niosą, stanowią w tej książce zwyczajną watę
słowną. Nie ma u Strachoty niczego
nowego, o wszystkim już opowiedział, siebie samego również opowiedział.
Komponowanie egocentrycznych rozważań w nową formułę podróżowania i odkrywania
jest nie tyle koncepcją ryzykowną, ile mało uzasadnioną – bo to ani książka o
podróżowaniu, ani też historia inicjacyjna. Strachota chciałby może opowiedzieć
o przełamywaniu swoich uprzedzeń i lęków, o stawaniu się na nowo, o istocie
świadomego człowieczeństwa i o tym, jak metafora podróży opowiada o zmianach w
ludzkim życiu. Mało jednak frapujące to wszystko jak na tak poważny kaliber
tematyczny. „Turysta polski w ZSRR” to takie gawędzenie dla zabicia czasu. Z
niezrozumiałych dla mnie powodów przeniesione w formę książki. Ta wiwisekcja
duszy jest chwilami trudna do zniesienia, bo albo ociera się o truizmy, albo
też proponuje nazbyt oczywistą opowieść o tym, że to mimo wszystko nie miejsca
nas kształtują, lecz nasze o nich wyobrażenia. I o nas będących obserwatorami
czegoś nowego. Eksperymentatorami siebie w innych niż codzienne warunkach. Nie
wynika z tego jakaś czytelna konkluzja. Niewiele z tego wszystkiego w ogóle
wynika.
Juliusz
Strachota opowiada o wstydzie, którego się jednak nie wstydzi. O odwiedzaniu
nowych miejsc, do których tak naprawdę nie docieramy, bo nie wiemy nic więcej
poza tym, w jakich warunkach się je zwiedzało. O konfrontacji z nowym życiem,
choć to stare, pełne mrocznych wspomnień, wciąż ma się doskonale i stale daje o
sobie znać. O tym, że życie łatwo można przegapić, ale
jeśli znajdzie się pasję oraz jakieś punkty odniesienia – np. gotowość do
wejścia w łaski inteligentnej dziewczyny – na pewno uda się mu nadać sens i
zrozumieć, kim chce się być w przyszłości. Jest w tej książce sporo uproszczeń,
ale także pewna maniera autorska, by wszystko, co wewnątrz niego, przekazywać z
wymuszoną nieco lekkością i niefrasobliwością. Stąd też trudno w tej narracji
znaleźć jakieś miejsce dla siebie. Trudno określić, dla kogo i w jakim celu
została napisana. A fascynacje, rozczarowania, zdziwienia i euforie będące
treścią dzienników podróży brzmią mało autentycznie. Są zaledwie nakreślane, punktowane,
przez to cały czas znajdujemy się w jakimś mrocznym cieniu i nie za bardzo
możemy być pewni, co autor chciałby nam przekazać tak naprawdę.
„Turysta polski w ZSRR”
obrazuje pewną męską niegotowość do wzięcia odpowiedzialności za siebie. Chce opowiedzieć
o tym, jak to jest wydobywać się ze zgliszcz i ruin zmarnowanego czasu
przeszłego, z którego wydobyć się muszą w nowej formie miejsca, do jakich autor
z taką ochotą zmierza. Mam jednak wrażenie, że na temat swojej kondycji
egzystencjalnej Strachota opowiedział nam już wszystko. Ta książka nie jest
uzupełnieniem, lecz trochę uciążliwym apendyksem. Dotychczas z dużą ciekawością
czytałem narracje tego autora. Ta wydaje się eksperymentem i stworzona została
chyba głównie dla satysfakcji jego samego. I nie pomagają interesujące miejsca
jako punkty odniesienia czy sama w sobie ciekawa figura konfabulacji.
"Turysty" nie czytałem, może się skuszę, jakkolwiek "Relaks amerykański" do lektury nowej książki nie zachęca. Nie zgodzę się, że "Relaks..." to dobra książka, informacje prasowe wydawnictwa i dobry piar, jaki miała tak książka nie znalazły pokrycia w rzeczywistości. Temat pozostawiał duże pole do popisu, a historia, którą spisał Strachota była do bólu banalna, literacko też płąsko, bylejako i bez fajerwerków. Książka jedna z miliona, a nie jedna na milion. A już zupełnie odleciał w jej recenzji Shuty, który bredził coś o lekarzach będących żołnierzami farmaceutycznej mafii. Groteskowo wyszło, chyba niezamierzenie.
OdpowiedzUsuń