Pages

2020-04-24

„Zrolowany wrześniowy Vogue” Jarek Skurzyński


Wydawca: Korporacja Ha!art

Data wydania: 27 kwietnia 2020

Liczba stron: 136

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Szybko, intensywnie, o niczym

Obawiam się, że tak zwana literatura gejowska przestała już być popularna. To jedynie świadczyłoby o wydawaniu jej w ramach konkretnego zapotrzebowania, a nie dlatego, że posiada wartość literacką. Z tą wartością było zresztą różnie. Powieści o homoseksualistach były albo słabe (Mikołaj Milcke), albo na w miarę przyzwoitym poziomie (Michał Witkowski, Bartosz Żurawiecki), albo czasami prezentowały sobą naprawdę dobrą literaturę (Jacek Melchior). W międzyczasie swoją powieść „odświeżył” Witkowski, ale poza tym flauta. Jarek Skurzyński zdecydował zatem, że zapełni pustkę, i zaproponował rzecz, którą bardzo trudno gatunkowo sklasyfikować. Narracja – takie odnoszę wrażenie – pisana raczej na kolanie i będąca albo rozbudowanym opowiadaniem, albo szkicem powieści. Powieścią w żaden sposób nie można tego nazwać. Autor ślizga się po wielu tematach i żadnego w zasadzie nie podejmuje. Gdy mówi o czymś ważnym – deprecjonowaniu i opresji gejów w życiu społecznym w Polsce – zatrzymuje się na tradycyjnych schematach i poświęca temu kilka stron. Kiedy opowiada o czymś, co zostało opisane już na wszystkie sposoby – hedonistyczne poszukiwania idealnego partnera w świecie, w którym zdarzają się raczej tylko okazje do niezobowiązującego seksu – jest już po prostu męczący. Nie dość, że to bardzo krótka narracja, to są w niej dodatkowo fragmenty, które przeczytałem tylko z szacunku dla twórcy. „Zrolowany wrześniowy Vogue” to proza absolutnie o niczym przynajmniej w jednej trzeciej swojej objętości. Wyróżnia ją tytuł. Zwłaszcza gdy zorientujemy się, co oznacza. Poza tym odnoszę wrażenie, że książka Jarka Skurzyńskiego to jakaś wydawnicza pomyłka, bo mogłoby to być coś interesującego, gdyby nie to, że prawdopodobnie kilka osób przeczytało i uznało, iż warto pokazać światu – bez choćby próby poprawy tego wszystkiego, co sprawia, że trudno tę publikacje nazwać literaturą.

Bohater książki swoim przypadkowo poznanym partnerom pokazuje przede wszystkim genitalia. Otrzymujemy portret malkontenta i erotomana. A może bardziej egocentrycznego dzieciaka, który uważa się za mężczyznę, bo potrafi przyciągnąć do siebie innych samców gotowych na gorącą noc lub szybkie zbliżenie seksualne. Jego życie to instynkt i potrzeby seksualne, które trzeba zaspokajać kompulsywnie. Instynkt nakazuje poszukiwania czegoś, co mieści się poza sferą łóżkowego zapomnienia, ale w gruncie rzeczy nie mamy pojęcia, jakie są jego cele życiowe, a przynajmniej oczekiwania względem najbliższych dni czy miesięcy. Szczecinianin postanawia poszukać szczęścia w Liverpoolu. Na miejscu okazuje się, że cała angielska przestrzeń to doskonałe środowisko do seksualnych łowów. Seks uprawia się tam wszędzie, nawet w pracy. Każdy z każdym. A jednak wciąż można poznać kolejną atrakcyjną osobę. To właśnie fizyczność jest dla bohatera tej książki kryterium wyboru partnera. Trudno mówić o jakimś głębszym uczuciu, zaangażowaniu, kiedy nie wie się, co to miłość, a kochać można równocześnie dom, ręcznik i drugiego mężczyznę. Okazuje się, że emigracja to droga donikąd. Dość szybko bohater Skurzyńskiego uświadamia sobie, że zmieniają się tylko dekoracje i długość geograficzna. On sam pozostaje taki sam. Rozerotyzowany singiel, któremu marzy się życie w odpowiedzialnym związku. Ani odpowiedzialność, ani związek nie są jednak tym, czego istotę rozumie.

Bo jednak zdarza się coś, co nim wstrząśnie i każe spojrzeć na swoje życie inaczej. Polski kochanek – mocna scena pornograficzna, która zapewne przyciągnie uwagę – staje się szansą na uporządkowane życie, w którym jest się odpowiedzialnym za drugiego człowieka. Jednak pojawiają się problemy. Przewidywalne, trywialne, niewarte literatury tak naprawdę. Skurzyński zacznie nieśmiało stawiać pytania o tożsamość swojego anonimowego bohatera. I nakreśli alternatywę, która nie jest doceniana. Wczorajszy, nieatrakcyjny, ale poczciwy i ciepły chłopak, z którym było się w związku. Świat przedstawiony „Zrolowanego wrześniowego Vogue’a” to nie będzie jednak tylko rozpaczliwy hedonizm w cieniu kolejnych rozczarowań.

Gdyby wydestylować z tej pędzącej do przodu historii jakąkolwiek wartość dla czytelnika, można byłoby uznać tę narrację za prowokacyjną i dość inteligentną opowieść o rozpaczliwym poszukiwaniu spełnienia i o przekonaniu, że to, co najlepsze w sobie, trzeba zaoferować drugiej osobie, a nie wzmacniać tym egocentryzm. Bohater książki nie szanuje siebie i innych także. Prowadzi intensywne i pozornie bezrefleksyjne życie (przepraszam, w jednej scenie czyta książkę). Ale tak naprawdę chce nam opowiedzieć, jak to jest z tymi związkami gejów, którzy ciągle się zdradzają i ponoć nie mogą dłużej wytrwać w wierności.

Co z tego wychodzi? Właściwie nic. Najpierw może być ciekawie, bo bohater portretowany jest jako cyniczny obserwator i w tym cynizmie mogłaby być metoda, by interesująco opowiedzieć jakąś historię. Tyle tylko, że tu nie ma żadnej historii, jest zlepek związków przyczynowo-skutkowych i nagromadzenie zdarzeń, przy których nie ma szans na jakąkolwiek refleksję czytelniczą. Jarek Skurzyński chciał może opowiedzieć coś o tożsamości seksualnej i potrzebie przynależności do kogoś, jednak całokształt sprawia wrażenie napisanego na szybko, bez głębszego przemyślenia formalnej struktury i przede wszystkim bez refleksji, czy do nurtu literatury portretującej problemy homoseksualistów wniesie się tym paraliterackim szkicem cokolwiek ważnego. Może powinno pojawić się trochę współczucia, może po lekturze tej opowieści czytelnik powinien dostrzec w ironizowaniu i hiperbolach coś więcej niż tylko napisany tekst.

„Zrolowany wrześniowy Vogue” naprawdę błyskawicznie ulatuje z pamięci. Dzień po lekturze z trudem – mimo notatek – jestem w stanie uporządkować to, o czym myślałem wczoraj, bo w zasadzie o niczym już nie myślę dzisiaj. Nie ma w tej prozie niczego, z czym można byłoby się konfrontować dłużej. Są za to dłużyzny, które przypominają sprawozdania, a jedyne, co Skurzyński chce zrobić, to pokazać, że potrafi – momentami – budować interesujące i nietuzinkowe dialogi. W partiach opisowych wspomniana sprawozdawczość idzie w parze z ogromną wtórnością. Zaproszenie do klubów, łóżek i do przyglądania się przelotnym relacjom jest bardzo słabe, nie wybrzmiewa sugestywnie. Chciałoby się tę książkę zredagować w taki sposób, by podążała jednak w jakimś kierunku. Jakiś kierunek sobie wybrała. Tymczasem Jarek Skurzyński udowadnia, że wszystko, co ważne i ciekawe w tak zwanej literaturze gejowskiej, zostało już w Polsce napisane, bo sam nie ma nic nowego do przekazania. Odświeżenie nie jest możliwe. Ta opowieść ani niczego nie demaskuje, ani nie czyni z kwestii seksualności tematu dyskusyjnego. Do szybkiego zapomnienia. Ja już w zasadzie zapomniałem.

1 komentarz:

  1. Dzięki za tą recenzję, lubię Ha!Art i mogłabym się na nią skusić, ale dzięki Tobie wiem, że w tym wypadku raczej nie.

    OdpowiedzUsuń