Wydawca: Wydawnictwo
„Krytyki Politycznej”
Data wydania: 20 maja 2020
Liczba stron: 256
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Fakty i fantazje
Książka Michała Jędryki jest
sporym zaskoczeniem. Jest to coś oryginalnego i na pewno specyficzny
eksperyment literacki. Ani to non-fiction – choć bazuje na faktach i chce
opowiedzieć mroczną historię, która się wydarzyła, właściwie nadal mając swój ciąg
dalszy, co przeraża może bardziej niż przedstawione zdarzenia sprzed blisko
czterdziestu lat – ani to jest powieść – choć trochę chce być powieścią, jedną
z tych sentymentalnych narracji o przynależności do miejsca, grupy i o tym, jak
to w PRL-u wiele rzeczy smakowało inaczej, a te tworzące dzisiaj szarą
codzienność mieniły się w wyobraźni wieloma barwami, bo były nowe i z innego
świata. Problem polega na tym, że jako reportaż ta opowieść się nie broni –
tam, gdzie wydaje nam się, że materiał faktograficzny jest szeroki, okazuje się
pod koniec, że mieliśmy do czynienia z półprawdami albo zmyśleniami. Jako
reportaż jedynie nakreśla ramy sprawy, którą ktoś powinien się fachowo zająć.
Naprawdę po reportersku. Ta teza przebija się zresztą w zakończeniu, w
którym autor niejako apeluje, by solidny dziennikarz przybliżył sprawę
tuszowania przypadków ołowicy wśród śląskich
dzieci w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.
Drugi problem to uwierzenie
tej narracji jako powieści. Bardzo w gruncie rzeczy wtórnej, obrazującej
codzienność zwątpień, radości i niepewności nastolatka, który nie za bardzo
rozumie, co się złego dzieje, ale to zło dotyka go fizycznie i w zasadzie
pozostaje z nim. Czym ta książka może się wyróżniać? Empatycznym spojrzeniem
na pewne środowisko. Miejsce, w którym ludzie wpadli w marazm z powodu bardzo
określonych uwarunkowań. Jędryka chce zobrazować, że Ślązacy nie byli ani
lekkomyślni, ani też nierozważni. Pokazuje, jakim dramatem staje się
przeżywanie tego, co dotychczas karmiło i zapewniało stabilizację, jako czegoś,
co zmienia się w śmiertelnego wroga.
Huta Metali Nieżelaznych w
Szopienicach. Różnie zwana, między innymi „blajówą”. Miejsce pracy od pokoleń.
Miejsce zapewniające stały zarobek i możliwość określenia swojej tożsamości, bo
do huty się w pewien sposób przynależy. Miejsce akcji – te gorsze rejony
Katowic. Tam, gdzie beznadzieja i szarzyzna przestają już przeszkadzać, bo są
po prostu elementem codziennego życia. Także dla dzieciaków gromadzących się
pod trzepakiem. Poszukujących w płci przeciwnej empatii i czułości, których
często nie dają im rodzice. Trudne środowisko, trudne relacje. Zawsze jakaś
hierarchia. I dym, który staje się częścią oddechów miejscowych. Smród, którego
autor książki boi się nawet po czterdziestu latach, zamykając na noc okna
wszędzie, gdzie przebywa. W tej mało atrakcyjnej literacko i reportażowo
rzeczywistości wyróżnia się zdeterminowana lekarka, Jolanta Wadowska-Król. To
ona być może ocaliła od śmierci w tym ponurym śląskim status quo wiele ludzkich
istnień. To ona stała się symbolem zderzenia medycyny z polityką. Ale także
z ludzką mentalnością, w której opisane w „Ołowianych dzieciach” zdarzenia
pozostawiły mocne ślady.
Michał Jędryka prowadzi dwie
narracje. Jedna ma charakter wspomnieniowy i należy do niego samego w czasie, w
którym zamiast iść do oczekiwanej szóstej klasy szkoły podstawowej musiał
zmierzyć się z zaskakującym połączeniem zespołów klasowych, a za nim szła
tajemnica, której nastolatkowie starali się przyjrzeć
ze wszystkimi swoimi ograniczeniami odbioru rzeczywistości. Druga
narracja to opis poczynań wspomnianej już lekarki. Kobiety gotowej poświęcić
bardzo wiele, by ratować kolejne dzieci przed rozprzestrzenianiem się choroby,
o której nikt nie chciał słyszeć. Bo huta była żywicielką rodzin, a
uświadomienie organom władzy, że wokół niej narasta zagrożenie dla życia
dzieci, było w tamtym czasie misją przegraną. Najmocniej uderza u Jędryki ta
niepewność rozłożona na obie te historie, ale i wyrastająca spoza nich.
Niepewność tego, czym tak naprawdę była ołowica z lat siedemdziesiątych
ubiegłego stulecia, z kim została mimo przemian ustrojowych, komu wyznaczyła
wcześniejszy koniec życia, ale odroczyła ostateczną egzekucję.
Bo w gruncie rzeczy
najciekawsze jest to, czego autor nie opisuje wprost, a także to, co jedynie
dyskretnie sugeruje. W 1974 roku odkryto, że ogromna grupa dzieci zachorowała,
i aby ją przed chorobą chronić, izolowano od źródła toksyczności. Tyle że
choroba zdiagnozowana masowo w tamtym czasie zamieniła się w mroczny cień
śmierci, który potem szedł za kolejnymi osobami – w ich dorosłe życie, którego
scenariusz mogła rewidować utrata tego życia. Dlatego bardzo przejmujący jest
początek tej opowieści, kilka pierwszych scen, zwłaszcza ta cmentarna. Potem
„Ołowiane dzieci” jedynie dotykają prawdziwego problemu. Huty już nie ma, wielu
ludzi związanych z nią również. Chore wówczas dzieci to dzisiaj ludzie, którzy
przekroczyli granicę wieku średniego. O ile było im to dane. Bo umierały nie
tylko nastolatki, śmierć pozostała z częścią zatrutych
na zawsze, skracając życie, odbierając możliwości. Jędryka pisze o
strukturalnym tuszowaniu faktu, że choroba zawodowa stała się wrogiem
atakującym bezbronnych i niewinnych. Ale chciałby też zasygnalizować, że pewne
działania ludzkie są uniwersalne. Bo gdy w grę wchodzi hurraoptymistyczna wizja
zysku, człowiek jest gotów do poświęceń. Bardzo wielu poświęceń.
Naprawdę nie mam pojęcia, jak
ocenić tę książkę. Tym bardziej że w miejscach, które uważałem za bardzo
istotne, pojawiały się zmyślenia, z których autor tłumaczy się pod koniec. Mnie
bardziej zastanawiają momenty, gdzie zmyślenie niezamierzenie chyba ściera się
z odtwarzaniem faktów. Bo skąd Jędryka mógł wiedzieć, jak wyglądają gabinety
zabrzańskiej profesorki czy śląskiego wojewody, które w 1974 roku odwiedza
zdeterminowana Jolanta Wadowska-Król? I po co igrać wciąż na nowo z tym, co
faktyczne, i z tym, co podpowiedziała wyobraźnia? Nie chodzi mi o to, że ta
książka sprawia problem gatunkowy, bardziej o autorskie intencje. Mam nadzieję,
że wzbudzi zainteresowanie kogoś, kto zechce solidnie opisać sprawę masowych zatruć
ołowiem na Śląsku i ich konsekwencji dla
dalszego życia tych, którzy to przetrwali.
Czytając Jędrykę, poczułem się
trochę zmanipulowany, ale czułem przede wszystkim niedosyt. Bo cała historia
powoduje, że włosy jeżą się na głowie – to był naprawdę mroczny fragment czasu,
o którym kazano szybko zapominać. Problem „Ołowianych dzieci” to kwestia
tego, jak i co opowiedzieć. Czy o prywatnych wspomnieniach, czy o dramacie
społecznym, socjologicznym i o tym, w jaki sposób humanitarna troska o
człowieka zderzała się z bezdusznym aparatem władzy. Michał Jędryka na
pewno prowokuje do wielu pytań. Odnoszę jednak wrażenie, że ta opowieść nie
umie sama siebie zdefiniować, a tym samym nie daje satysfakcji czytelniczej.
Pozostaje w pamięci jako dziwna hybryda, która chce zasygnalizować, że
konsekwencją zaniechań, krótkowzroczności albo uległości może być zniszczone
życie. Tak jak trochę chyba został w tej książce zniszczony sam pomysł na nią.
Czytam już drugi Pana wpis i robię to z przyjemnością. :) Chce się czytać! Te zmyślone opisy w książce być może miały zapełnić luki pomiędzy prawdą, którą chciał przekazać i być może nie są one aż tak ważne dla całości powieści. Nie lubię tego typu literatury, ciężko mi się ją czyta, natomiast wpis pochłonęłam w ekspresowym tempie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie.