Wydawca: Czarne
Data wydania: 29 lipca 2020
Liczba stron: 296
Oprawa: twarda
Cena det.: 44,90 zł
Tytuł recenzji: Koniec i początek
Każdy na naszym globie wie o
istnieniu San Francisco i ogromna większość z nas jest w stanie wskazać to
miasto na mapie. Na pewno nie jest tak z polskim Toruniem, a powierzchniowo –
jak wspomina autorka – miasta są podobnej wielkości. Jak to się stało, że skrawek
ziemi oblewanej od zachodu przez Pacyfik stał się miejscem tak wielkiej
różnorodności i sławy? Tak mocno zapisał się w kulturze, że wciąż na nowo kazał
definiować pojęcie kultowości? Magda Działoszyńska-Kossow lubi różnorodność
i doskonale się w niej czuje. Dzięki temu opowiada San Francisco w specyficzny
sposób – z ciągłym zachwytem i zdziwieniem, ale przede wszystkim z uważnością,
z jaką traktuje rozmówców. Tych jest bardzo wielu i dlatego ten reportaż tak
iskrzy. Rozmawia z różnymi ludźmi. Z
ostatnim kochankiem Allena Ginsberga, ze znanym aktorem Peterem Coyote, ale także z kimś nieznanym, lecz będącym
bohaterem – opiekunem narkomanów i bezdomnych, którzy
również znaleźli sobie miejsce w tym mieście obietnicy. Egzemplifikacji
pojawiającej się w książce tezy o całej Kalifornii – San Francisco to był i
jest „poligon doświadczalny ludzkich możliwości”. Znajdziemy się w specyficznej
przestrzeni – jak mało która proponuje ryzykowanie, bo możliwość to zawsze cel
do osiągnięcia, nie mrzonka czy leniwie snuty plan, który chciałoby się
zrealizować w jakiejś mało sprecyzowanej przyszłości.
Dobry reportaż o mieście
powinien skusić do tego, by włączyć Google Maps i trochę po nim pospacerować.
To zrobiłem z przyjemnością, ale całą resztę – ważniejszą od lokalizacji czy
sposobu zurbanizowania miasta – opowiedzieli mi ludzie, którym autorka
przysłuchuje się z wyjątkową uwagą. Bo okazuje się, że chce napisać o lokacji,
w której mocno wybrzmiewają kontrasty. O mieście, w którego okolicy pracują
ludzie oddani technologiom informacyjnym, ludzie wybiegający w przyszłość,
funkcjonujący zadaniowo wedle aplikacji i zleceń. I o mieście, w którym łóżkiem
bywa twardy asfalt ulicy, a codzienność to próba zapomnienia o tym, co
beznadziejne, za pomocą alkoholu czy narkotyków. San Francisco widziane dzisiaj
to oczywiście miasto, które zrodziła jego trudna i fascynująca historia. Tej
jest tutaj sporo, ale nie za dużo. Działoszyńska-Kossow skupia się na
dzisiejszym pulsie miasta. Na tym, jakie jest, bo przeszło to, co przeszło. Na
tym, czy nadal może być uznawane za miasto dające więcej obietnic niż
rozczarowań.
To w zasadzie książka o tym,
jak Stany Zjednoczone doświadczały ważnych przemian kilku dekad minionego
stulecia. Jak to, co ogólnie amerykańskie, było nazywane w miejscu, w którym
należało się zatrzymać, bo tu Ameryka spotykała się z oceanem, tu koniec stawał
się początkiem, a perspektywy zamieniały w działania bądź ich brak. Zatoka
zdobyta przez Hiszpanów w 1776 roku to dzisiaj teren dzielnicy finansowej
miasta. San Francisco w przeciwieństwie do Nowego Jorku potrafi spać, ale
budząc się, jest pełne apetytu na życie. A to rozwijało się na tej małej
przestrzeni bardzo dynamicznie. Autorka wspomina czas reaktywacji Czarnych
Panter, opowiada o rasizmie, wskazuje czas przybycia do miasta ludzi o
homoseksualnej orientacji i stworzenie przez nich społeczności. Jest mowa o
bitnikach, epidemii AIDS i o tym, że San Francisco w każdej trudnej dekadzie to
cały czas miejsce, z którego nie można było się cofnąć. To taki amerykański
koniec świata ze wszystkimi tego konsekwencjami. Miejsce, w którym kumulowały
się momenty dramatyczne (morderstwo włodarza), ale też czas, w którym
dochodziło do znacznych i widocznych dzisiaj podziałów przy jednocześnie
kształtującej się solidarności. San Francisco przyjęło każdego człowieka i
każdą ideę, które przybyły z Ameryki z poczuciem stygmatyzowania. Ale
kalifornijski luz i przestrzeń do realizacji marzeń nie zawsze dawały
możliwość, by poczuć się wolnym i pozostać na tym fascynującym skrawku ziemi.
A ta ziemia daje o sobie znać,
by potwierdzić, że życie człowieka musi w San Francisco podlegać specjalnym
zasadom. Nie chodzi tylko o trzęsienia ziemi, ale także o klimat. Mgła ma tu
szczególne znaczenie. W opowieściach rozmówców Działoszyńskiej-Kossow pojawia
się jakby symbolicznie, kiedy mówią o trudnościach, z którymi nie mogli sobie
poradzić, bo nie widzieli ich w całości, w koniecznym do zrozumienia
kontekście. Teraz w większości są spełnieni, żyją dynamicznie, a czas na rozmowy
z autorką wyrywają z napiętego planu dnia. „San Francisco” to zatem reportaż o
dynamice życia miasta, które skumulowało w sobie bardzo wiele. Ale zawsze
dawało szanse oraz nadzieje.
Ta książka opowiada również o
możliwościach końca. Portretowane miasto to miejsce, w którym trzeba zakończyć
życiową drogę. Zwykle nie ma możliwości cofnięcia się. Koniec staje się tutaj
początkiem. Musi się nim stać, bo każdego spotka tam to, czego nigdzie indziej
już nie zazna. Ten koniec ma tu zatem wiele definicji. Zawsze
nim był, zwłaszcza w historii ostatnich siedemdziesięciu lat. Magda
Działoszyńska-Kossow także dochodzi do pewnej granicy, kiedy przygotowuje
rozmowy do tego reportażu. Wiele z nich konfrontuje z sytuacjami, które
zmieniają na zawsze. I pokazują tym samym, że San Francisco jest miejscem
dynamicznych zmian, jakie nie ustają. Fascynują i pobudzają wyobraźnię. Bo
można być tu, kim się chce. Albo doskonale zarabiać w jednej z firm Doliny
Krzemowej, albo spędzać czas na ulicach, licząc na datki przechodniów i nie
zastanawiając się nad tym, jak będzie wyglądać jutro.
Autorka odwiedza okolice San
Francisco nie dlatego, że w samym mieście jest za mało opowieści, ale przede
wszystkim po to, by przez okolice pokazać kontekst. Znajdziemy się więc w
mieście znanym z produkcji wina, śledzić będziemy w Oakland to, co pozostało z
trudnych dla czarnoskórych Amerykanów czasów, i zajrzymy też do siedziby
Facebooka – to chyba najbardziej pasjonująca czytelniczo relacja z wyprawy w
tej książce. Fascynuje i przeraża jednocześnie. Pokazuje, że w kwestii rozwoju
doszliśmy już do etapu, za którym nie kryje się żadna nadzieja na coś nowego.
Jesteśmy ze swoimi technicznymi nowinkami odsłonięci jak nigdy w historii. I w
tym wszystkim możemy zapominać o tym, jak się ogląda i opowiada miasto.
Dlatego „San Francisco” to
bardzo ciekawy reportaż barwnych opowieści, ale też mroczne memento. Być może
ta współczesna różnorodność miasta nie będzie niosła ze sobą solidarności i
porozumienia. A może San Francisco to wieczny początek czegoś, bo tu wciąż
zaczyna się coś nowego i nigdy nie wiemy, w którą stronę ewoluuje. Bardzo
ciekawa narracja o tym, jak różni od siebie jesteśmy i jak tę różnorodność
możemy wtłoczyć w miejską tkankę. Poza tym świetny przewodnik miejski –
można sobie z tą książką pochodzić po San Francisco. Zyskując pewnie bardziej
niż na jakiejkolwiek ofercie turystycznej.
Uwielbiam te reportaże z Wydawnictwa Czarnego. Są pięknie wydane i zawsze są to ciekawe historie. Ostatnio trafiłam też na "Auroville" wydane przez Agorę - o utopijnym mieście w Indiach. Polecam
OdpowiedzUsuńCzytałem "Auroville", ale tu - niestety - rozczarowanie. Recenzja ukaże się w "Pulsie Wieliczki", wrzucę na Fb zdjęcie.
OdpowiedzUsuń