Wydawca: Instytut Literatury
Data wydania: 22 października 2020
Liczba stron: 176
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Cena det.: 39,90 zł
Tytuł recenzji: Konfrontacje
Książka Marty Kozłowskiej jest z wielu powodów odważna. Nie mam tu na myśli jej skomplikowanej struktury, bardziej przekaz, topografię wydarzeń i dużo niewygodnych antropologicznych refleksji. Głównie na temat odwiecznego współistnienia człowieka z religią, ale nie tylko. „B.Bomb” to sugerowana przez tytuł metafora ludzkości jako specyficznej bomby biologicznej. Odnieść można wrażenie, że każdy z interesujących bohaterów nosi w sobie wirusa – fanatyzmu religijnego, ostracyzmu społecznego, fanaberii obyczajowej albo bezradności. Wszystko w znakomitej scenerii, czyli na pustyni. Jest pustką, a jednocześnie przestrzenią wchłaniającą w siebie rozmaite lęki, uprzedzenia, idiosynkrazje, także nadzieje i być może również marzenia. Kozłowska napisała powieść, w której – jak wiatr w jednej ze scen – wszystko wyłamuje się ze scenariusza. Kiedy mamy już pewność jakiegoś tropu i jesteśmy gotowi przewidzieć, co pisarka zrobi ze swoim bohaterem, następuje często groteskowa wolta. I wówczas pozostajemy przede wszystkim z niemym pytaniem o to, kim dla siebie jesteśmy w relacjach, kiedy wydobyliśmy się z określonej kultury i specyficznie ustanowionych w tej kulturze relacji z pozostałymi jej członkami. Ale „B.Bomb” – w bliskowschodnich dekoracjach, gdzie można pokazać wszystko bardziej intensywnie i ironicznie – jest przede wszystkim o związku ludzkiej tożsamości z transcendencją, dla której gotowi jesteśmy zrobić naprawdę wszystko. Czasem nawet przestać być ludźmi.
To opowieść o męskim świecie, ale nie wszędzie przepełniony jest on testosteronem. To musi być męski świat, skoro trwa wojna, a właściwie oczekiwanie na jakiekolwiek działania przeciwnika, kiedy obie strony tkwią przyczajone pośród pustynnego piasku. Po jednej stronie ci, którzy przekonani są o swoim moralnym prawie do narzucenia właściwego w ich mniemaniu porządku, po drugiej – zdezorientowani, lecz silni siłą wspólnoty i wiary autochtoni. Opozycja jest bardzo czytelna i bezkompromisowa. Ludzie pustyni, wiary, potęgowanej zemsty i przechodzącej tutaj w trochę metafizyczny rejon bezbronności egzystencjalnej. W koszarach mężczyźni z tak zwanego cywilizowanego świata. Poza ich bezpieczną przestrzenią – pustynne dzikusy, którym trzeba odbudować kraj, pokazać wolność, zwrócić umiejętność decydowania o sobie i uporządkować chaos, który jest nim tylko dla tego, kto chaosem go nazywa.
A po obu stronach okopała się religia i Marta Kozłowska pokazuje to z nadzwyczajną siłą sugestii, bo wskazując różnice i hiperbolizując, jak wiara wpływa na świadomość, ukazuje jednocześnie takich samych ludzi. Czy będzie to Seba z jakiejś prowincjonalnej i ultrakatolickiej polskiej wsi, czy też Kadi, wciąż na nowo pielęgnujący w sobie nienawiść do wrogów Chrystolubców, którzy coraz silniej wdzierają się do jego świadomości. Ci akurat bohaterowie są pewni tego, w jakie religijne fundamenty wrośli na całe życie. Znamienne w biografii wspomnianych postaci są skomplikowane relacje z ojcami. Ale to już droga zupełnie innych interpretacji tej książki. Religijność jest tu toksycznie zachłanna, a jednocześnie staje się jedynym gwarantem jakiegokolwiek porządku. Wówczas, gdy chaos staje się tak samo bezkompromisowy jak pustynia. Zderzają się tu przecież dwie cywilizacje. W założeniu lepszy i w założeniu gorszy świat. Tyle że ten gorszy otrzymuje głównie „krzesła, pornografię i socjalizm”. Poza tym bardzo mocną, trudną do zniesienia i zaakceptowania dawkę opresji.
W świecie, w którym mitologia słowiańska w jednej scenie połączy się z fantazją C.S. Lewisa, gdzie gadający pustynny lis jakby od Exupéry’ego zabierze nas do świata Bułhakowa, parafrazując znamienną scenę lotu, pojawią się tropy dużo bardziej skomplikowane do odczytania, ale także takie, które w zamierzeniu mają być ślepymi uliczkami. To, co bardzo mi się podoba u Kozłowskiej, to pełna świadomość tego, na ile stosowna i konieczna jest dezynwoltura formalna tej opowieści. Składnia i semantyka zdań bywają nieprzewidywalne. Ale to przecież także nietuzinkowa rozprawa z tak zwaną kulturą masową, której zasadniczą cechą jest chaos. Niekontrolowany – w przeciwieństwie do kolejnych akapitów tekstu tej powieści.
Nie jest to eksperyment literacki, z konfrontacji z którym czytelnik wyjdzie bezradny, bezbronny, zagubiony czy zirytowany. „B.Bomb” czyta się świetnie jako jedną opowieść, ale również doskonale można odnaleźć się w jej fragmentach. Męskie sylwetki portretowane są z czułością – nawet wówczas gdy zaczyna być bardzo groźnie, a bohaterowie okazują się niebezpieczni, także dla samych siebie. Językowo rozgrywa się tu także opowieść o nieprzystawalności wielu narracji, które z jakiegoś powodu wyglądają tak, a nie inaczej i również z jakiegoś powodu są semantycznymi kodami zrozumiałymi dla określonej grupy odbiorców. W tej powieści pustynna przestrzeń to taka lingwistyczna i znaczeniowa przestrzeń jałowości. A może trochę kakofonii. Zderza się wiele głosów, światopoglądów, ale także ścierają ze sobą różne środki ich prezentowania przez autorkę – od surrealizmu po bardzo dosadny sarkazm. A wszystko i tak wydaje się całkowicie oderwaną od świata rzeczywistością, w której ktoś wcześniej ponazywał i określił pewne sprawy, potem zaś wrzucił bohaterów w piekło ich niezrozumienia.
„B.Bomb” to chwilami dość mroczna fantazja o tym, że jako ludzkość w zasadzie niczego nie budujemy, wciąż się zwalczając – nawet gdy tkwimy w okopach. To książka o tym, że religia potęguje chaos i dezintegrację. Pojawia się wszędzie tam, gdzie znika możliwość jakiegokolwiek porozumienia czy pojednania. W tym znaczeniu to odważna powieść i bardzo odważne, śmiałe tezy. Wiwisekcja tego, w co wierzymy, staje się mrocznym odbiciem tego, przed czym się cofamy i co rodzi w nas uprzedzenia. Ale to również fascynująca rozprawa socjologiczna o istocie współzależności, kiedy portretuje homoerotyczną relację pana i chama, ujawniając jednocześnie sferę tęsknot i niespełnionych pragnień ich obu, tak samo zagubionych i nieszczęśliwych.
Marta Kozłowska zaskakuje do
samego końca. Podoba mi się to, że jest w tej powieści taki nieoczywisty
fatalizm, ale są jednocześnie nakreślone sylwetki postaci, które przez chwilę
zdejmują swoje groteskowe kostiumy. To jednak przede wszystkim rzecz bardzo
dojrzała językowo. Taki trochę rozkwitający ogród – słów, ich znaczeń,
nieoczywistej składni, frapującego klimatu zdań nie zawsze zgrabnie
przystających do siebie. „B.Bomb” to
również narracja świetnie portretująca stadia egzystencjalnego niepokoju, w
którym na pewno pozostawi czytelnika pełnego być może niedosytu, ale na pewno
zadowolonego z możliwości poznania tego nieoczywistego świata
(nie)przedstawionego. Jedna z oryginalniejszych książek mijającego roku.
Recenzja Jarosława Czechowicza trafnie wskazuje na podstawowe zalety tej niezwykle oryginalnej powieści. Marta Kozłowska napisała jedną z najlepszych książek o współczesnym Afganistanie - miejscu, które z wielu powodów słusznie nazywane jest prawdziwym cmentarzem imperiów.
OdpowiedzUsuń