Pages

2020-11-27

„Niebieska Księga z Nebo” Manon Steffan Ros

 

Wydawca: Pauza

Data wydania: 30 października 2020

Liczba stron: 144

Przekład: Marta Listewnik

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 34,90 zł

Tytuł recenzji: Wobec końca

Manon Steffan Ros robi to, co warto prezentować i podkreślać. Pokazuje, że literacki minimalizm jest wielki. A przynajmniej może mieć ogromną siłę oddziaływania. Że króciutką powieść, którą w zasadzie można potraktować jak opowiadanie albo dwa przeplatające się opowiadania, da się zachować w sobie na dłużej. I tak też będzie w moim przypadku, bo „Niebieska Księga z Nebo” ujęła mnie tym, jak pięknie można napisać o ludzkiej samotności i melancholii, dobierając do tego dość oczywiste środki wyrazu i pomysły fabularne. Ros jest niezwykła nie tylko dlatego, że zaskakująco kończy tę postapokaliptyczną fantazję, której akapitów wyziera na nas to, co w takiej formule fantazjowania o przyszłości wydaje się oczywiste, zostało już napisane, może być uznane za kalkę, niebezpieczne powielanie stereotypowego lęku przez zagładą w przyszłości. Nieoczywistość tej krótkiej fabuły tkwi w wizerunku psychologicznym postaci matki i syna. Bardziej jednak w tym, jak zmagania z rzeczywistością, w której ludzie nie dali sobie rady, opowiada dzięki swej niezwykłej perspektywie emocjonalnej i mentalnej trzydziestosześcioletnia Rowenna, ocalała inaczej, inaczej również analizująca swój status ocalałej.

Świetne jest to, że wskazany już minimalizm formy interesująco koresponduje z kształtem świata po tak zwanym Kresie. Sama fantazja o końcu świata powinna być czymś przedstawionym najbardziej sugestywnie jak to możliwe. Ale pisarka nie idzie w kierunku hiperbolizowania czegoś, co ma przerażać. Kres jest w sumie bardzo kameralny. Informacje o nim mamy szczątkowe, ale z nich jesteśmy w stanie złożyć sobie obraz eksploatowany już przede wszystkim przez tanie kino science fiction. I można by pomyśleć, że autorka poszła po linii najmniejszego oporu. Tyle tylko że mamy tutaj bardzo wyjątkowy obraz pustki, bo Manon Steffan Ros koncentruje się na śladach istnienia, a nie na tym, co doprowadziło do zagłady tego istnienia. Ważna zatem jest tu perspektywa. Bohaterowie pochodzą z maleńkiej wioski gdzieś na pograniczu normalnej rzeczywistości. Od lat przyzwyczajeni, że wokół jest kameralnie i bezproblemowo. Postawieni przed pustką są z nią zaskakująco dobrze oswojeni. I to, co jest konsekwencją tego faktu, stanowi najmocniejszy i najciekawszy element tej powieści.

Rowenna wie, że musi ocalić swoje dzieci. Ale kiedy trzeba, zabiera również do siebie walijskie książki. Kiedy sąsiad komentuje jej chęć posiadania przede wszystkim woluminów, wypowiada znamienne słowa: „Instynkt każe ocalić to, co najłatwiej możesz stracić”. Szybko można się zorientować, że nie o książki chodzi w tym instynkcie. Bohaterka w obliczu zagrożenia działa klasycznie i kierując się atawizmami. Kupić zapas jedzenia, zdobyć potrzebne do przetrwania przedmioty. Myśleć logicznie, nie abstrakcyjnie. Książki stanowią tu specyficzne dobro – korzysta z nich przede wszystkim dorastający w pustce po Kresie syn. Perspektywa czternastolatka, którego dojrzały język wypowiedzi jest świadectwem tego, jakie zmiany w mentalności i wrażliwości chłopca dokonały się pod wpływem Kresu, staje się coraz mniej ciekawa, kiedy dostrzec można, że stanowi przede wszystkim uzupełnienie narracji Rowenny. To Siôn ma zapisywać swoją historię w notesie, który wręcza mu matka. Ale ten notes zaczyna zapisywać także ona sama. I wówczas zderzenie perspektyw opisu staje się intrygujące. Wcale nie dlatego, że chłopiec opowiada i nazywa świat po zagładzie, a matka odnosi się do tego, co zapamiętała.

Pamięć Rowenny będzie tutaj sportretowana bardzo przewrotnie. A może tylko z charakterystyczną czułością wobec tego, że bohaterka jest inna niż reszta podobnych jej kobiet. Niepodobna do nikogo, nawet samej siebie nierozpoznająca w tym, co czasem myśli albo przeżywa. Zawsze była niewidoczna. Uległa. Nie wyróżniała się w małej społeczności, właściwie ta społeczność nie zauważała jej obecności. Rowenna była osobna i pogodzona z tym, że żyje gdzieś do wewnątrz. A potem przyszedł Kres i zabrał wszystko, co było dla niej trudne i czasami traumatyczne. Relacje z innymi ludźmi. Uwarunkowania społeczne. Konieczność, by działać i zachowywać się w określony sposób. Imperatyw bycia częścią mikrospołeczności, którą tak szybko i tak bezkompromisowo niszczy jakaś odległa katastrofa nuklearna uderzająca w duże miasta, wielki świat. Rowenna przyjmuje zaskakującą postawę wobec tego, co oferuje jej świat pustki. Śledzenie tego, jak również nietuzinkowych relacji z szybko dorastającym synem, będzie prawdziwą przyjemnością przy czytaniu powieści, która po pewnym czasie sama wyjaśni – myślami bohaterki – dlaczego jest tak krótka, tak lapidarna i tylko punktuje rozpacz, samotność, doświadczenia śmierci czy fizycznej miłości.

Manon Steffan Ros opowiada historię, w której dramaty nie są czymś oczywistym. Nie rozgrywają się tam, gdzie byłoby to spodziewane. Nie mają czytelnej struktury, nie rodzą się z oczekiwanych okoliczności. Ich portretowanie i sens zaskakują, a potem w jakimś stopniu czynią z czytelnika emocjonalnego jeńca. „Niebieska Księga z Nebo” w nietuzinkowy sposób opowiada o tym, czym jest utrata, a czym zysk dla człowieka, którego cywilizacja i lokalna społeczność zmuszają do takiego, a nie innego odbioru rzeczywistości. Dramatem nie będzie tutaj koniec świata, jaki wszyscy znamy. Nie to, że obecnie „nie ma ludzi, radia i Facebooka”. Przyglądając się nieoczywistym fantazjom Ros, wkraczamy do świata, w którym odbierane jest zupełnie coś innego niż to, czego możemy się spodziewać. Ta surowa powieść punktuje jedynie ludzkie straty, ale w taki sposób, że ze strony na stronę coraz bardziej odnosimy wrażenie, iż wcale nie mamy tu do czynienia z oczywistą i przewidywalną fantazją postapokaliptyczną.

Lokalny wymiar książki ważny jest tu nie tylko dlatego, że istotną rolę w rozwoju świadomości czternastolatka odgrywa zdobyta dla niego walijska, nie angielska literatura. Margines Walii jest tu miejscem, w którym wyjątkowo intensywnie zaznacza się kwestia, co to znaczy lokalność. Także w tym lokalnym wymiarze pojęcie końca świata i definicja Kresu nabierają innych znaczeń. Manon Steffan Ros opowiada o tym, jak trudno jest się rozstać ze wszystkim, co jest częścią nas, ale również śmiało fantazjuje o tym, że możemy być sobą… właśnie bez kontaktów społecznych, których wymaga codzienne życie. Poza wszystkim jest to również piękna opowieść o tym, czym jest spełnione i tragiczne macierzyństwo. O wzajemnej odpowiedzialności za siebie matki i dziecka – ta specyficzna narracja buduje tu nie tylko dwie perspektywy opowiadania o świecie, w którym pozostają jedynie najbliżsi sobie ludzie. Intrygująca powieść, która łamie stereotypy i burzy uproszczenia. Mocno wchodząc pod skórę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz