Pages

2023-02-15

„Zanim dojrzeją granaty” Rene Karabasz

 

Wydawca: Wydawnictwo Poznańskie

Data wydania: 22 lutego 2023

Liczba stron: 168

Przekład: Mariola Mikołajczak

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Cena det.: 39,90 zł

Tytuł recenzji: Tradycja i wybory

W tej poruszającej książce odnajduję sporo tropów literackich, którymi posługują się współcześni bułgarscy twórcy w swoich narracjach. Po pierwsze: podobieństwo do wyraźnej tezy z powieści „Niewidzialni”, w której Natalia Delewa wyraźnie zaznacza, że nasze dzieciństwo jest wszystkim, czym jesteśmy i stajemy się potem. U Karabasz ten okres jest bezkompromisową walką o akceptację. Później, w dorosłym życiu,  staje się cieniem tej walki i zamienia w coś autodestrukcyjnego. Po drugie: kobiece doświadczenia tak sugestywnie portretowane przez Inę Wyłczanową w „Wyspie Krach”. Trudno zestawić je wprost z fantazjami Rene Karabasz, ale zdecydowanie siłą jej powieści będzie relacja, w której kryje się fascynacja przemieszana z lękiem. Połączenie opresji i wyzwolenia. Dwie kobiety Karabasz są konfrontowane ze sobą nawzajem, ale również z własnymi emocjami. Tym, czego doświadczają w relacji, i tym, co jest w tej relacji niemożliwe. Po trzecie: przypominają mi się fantazje literackie na temat miłości, które snuł w swych opowiadaniach Kalin Terzijski. Tam najpiękniejszego i najtrudniejszego uczucia szukało się na ulicach Sofii. U Karabasz częściowo też tak będzie. Ale to, co odróżnia ją od rodzimych kolegów i koleżanek po fachu, to sposób opowiadania historii o miłości, nienawiści, zdradzie, poczuciu winy i wybaczaniu. „Zanim dojrzeją granaty” to powieść rozgrywająca się w Albanii, z której do Bułgarii tylko na chwilę przedostajemy się wraz z bohaterką. Przekraczanie przez nią granicy będzie miało oczywiście symboliczny wymiar. Jak szereg scen tej książki, bo Karabasz chce poetycko portretować okrucieństwa i metaforycznie opowiadać o tym, czym jest ludzka tożsamość wplątana w fatalne objęcia tradycji.

Krzywda u Karabasz, uwięziona między albańskimi górami, ma smak albańskiego mleka, jest subtelna jak wznoszący się w albańskie niebo gołąb i okrutna niczym broń w ręku albańskiego zabójcy. Bo jest to książka także, a może przede wszystkim o zabijaniu samego siebie. Ale też o tym, że miłość w przeciwieństwie do tradycji nie zna granic i dzięki temu uwalnia, nie niszczy. Otrzymujemy opowieść napisaną w stylistyce kompulsywnego wyznania. To strumień świadomości podporządkowany temu, co główna bohaterka uznaje za ważne. To również rodzaj spowiedzi. Ale przede wszystkim niezwykle intymne studium krzywdy, która przenosi się na najbliższych. Rozgrywa w niebezpiecznej przestrzeni, w której albańska rodzina podporządkowuje się tradycji. Ludzie, którzy tylko raz wybrali się w podróż do Tirany, i ich córka znająca jedynie realia własnej wsi, decydują się podlegać niepisanym prawom, które wyznaczają granice nie tylko obyczajowości, ale również życia i śmierci. Dlatego wspominam o krzywdzie – skrzywdzona jest tu bohaterka, która zrobi wszystko, by być ukochanym synem swego ojca, a w związku z tym zakwestionuje nie tylko swą płciowość, lecz również całą tożsamość łącznie z poczuciem przynależności albo jego brakiem. Krzywdzeni są również pozostali członkowie rodziny, która rozpada się, a właściwie upada. Nic nie jest w stanie jej zjednoczyć, a albańskie prawo zwyczajowe wnosi w jej życie jedynie destrukcję i rozpacz.

W tym obrzydliwie i przeraźliwie patriarchalnym świecie dziewczynka chce być chłopcem, a kobieta mężczyzną tylko po to, by osiągnąć taki rodzaj wolności, jaki nie byłby dany osobie płci żeńskiej. Albańska kobieta ma konkretną wartość przeliczaną na woły. Albański mężczyzna – jak głowa rodu Bekii, która staje się Matiją – jest władcą absolutnym swego królestwa, czyli poddanej jego władzy rodziny. Rene Karabasz portretuje człowieka, który jest wieczną goryczą, utyskiwaniem, surowością zaprezentowaną w tej powieści w naprawdę wyjątkowy sposób, ale jest też pewnym końcem. Końcem tyranii, upodlenia, upokorzeń i wstydu. Czy aby na pewno? Kluczowa jest jedna z pierwszych scen, w której konfrontujemy się ze śmiercią. Matka Bekii lamentuje po stracie kogoś, kto był całym jej życiem. Córka uświadamia sobie, że jej prawdziwe życie zaczyna się dopiero teraz. Ale nie zmienia się zbyt wiele. Bohaterka tej powieści wciąż pozostaje w szponach albańskiej tradycji, w której określone jest absolutnie wszystko – usankcjonowany jest nawet czas na umieranie. W tej opowieści Bekia będzie swoją własną zabójczynią. A to dopiero początek tej mrocznej fantazji, albowiem powieść poprowadzi nas w kilku innych kierunkach komplikujących sytuację głównej bohaterki, wraz z nimi zaś ruszymy poza granice Albanii.

Bardzo interesująco prezentuje się tytuł tej powieści, gdy weźmie się pod uwagę, że wspomina o wybrakowanych owocach, dojrzewających nie tak jak trzeba. Kuszą, lecz są pozbawione pełni swojej wartości. Tu ludzkie życiorysy są jak granaty spadające z drzew zbyt wcześnie. Niedojrzałe, niegotowe do konfrontacji ze światem. Tutaj przyjście na świat jest opresyjne, ale równie opresyjne jest rozmyślanie o tym, czy jest się za to przyjście na świat odpowiedzialnym. Bekia zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo skrzywdziła samą siebie, ale czy będzie w stanie zrozumieć tę krzywdę? Zrozumieć siebie i nadać sobie znaczenie, skoro zawsze jej tożsamość i obecność były tylko czymś zastępczym, marnym i smutnym substytutem tego, co dawałoby radość przemocowemu ojcu?

Nakreślona tu przemoc, której sprawcami są mężczyźni, prezentuje się wyjątkowo wstrząsająco, bo Rene Karabasz opowiada o społeczności zarządzanej i określanej przez płeć, której tradycja nadaje wszelkie prawa. Druga płeć otrzymuje od tradycji głównie obowiązki. Obowiązkiem głównej bohaterki jest dawać szczęście swemu ojcu i posłusznie oddać się temu, kto ma się stać jej mężem. Wtedy nabierze wartości. Ale „Zanim dojrzeją granaty” to jednak książka przede wszystkim o tym, jak tę wartość się traci. W jaki sposób kształtuje się tożsamość kogoś, kto staje się emigrantem wewnętrznym. A Karabasz opowie również o kimś, kto odszedł naprawdę, wyzwolił się dzięki ucieczce. To wielowymiarowa historia o tym, czym jest przynależność i jak bardzo niewoli przywiązanie się do danego miejsca oraz konkretnej roli. Czy coś tu sprawi, że katharsis będzie możliwe? Czy w ten duszny i przesycony testosteronem świat albańskiej prowincji wkroczy coś, co będzie lekceważyć prawa określane odwieczną tradycją?

Bułgarska autorka ma niewątpliwą zdolność opowiadania o ludzkich okrucieństwach w bardzo subtelny sposób. Tutaj rozgrywają się wydarzenia, które mogłyby wstrząsać czytającymi dzięki reporterskiej i naturalistycznej konwencji. Karabasz opowiada o przemocy i autodestrukcji w wyjątkowo czuły sposób. Warto zwrócić uwagę na to, ku jakim szczegółom kierują się liczne tutaj dygresje, co staje się czytelnym fragmentem obrazu cierpienia i ostatecznie kształtuje portretowaną tutaj opresję. To krótka powieść, którą można odczytać na wiele sposobów. Mówiąca przede wszystkim o tym, że sami dla siebie możemy być największymi wrogami. Bo jak wspomina Bekia: „Tego, co sam sobie zrobisz, nikt inny by ci nie wyrządził”. Skąd zatem przybywa największe zło i najboleśniejsze okrucieństwo? Kto i za co ma tu wziąć odpowiedzialność? Między możliwościami różnorodnego życia w nowoczesnej bułgarskiej stolicy a żyjącą wedle prawa zwyczajowego albańską prowincją rozgrywa się dramat poszukiwania sensu egzystencji oraz uczuć. Wzruszająca i w wielu wymiarach melancholijnie piękna powieść o tym, kto i w jaki sposób decyduje o ludzkiej tożsamości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz