2009-03-01

"Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?" Pierre Bayard

Zastanawiam się, w jakiej konwencji napisać o tej książce – żartobliwie czy ze śmiertelną powagą. Pierwsza droga byłaby tym, czego autor chyba oczekuje, czyli potraktowaniem publikacji z przymrużeniem oka. Druga wydaje mi się być bardziej trafna, bo czego by o tym dziwnym eseju nie napisać, na pewno jest on bardzo niebezpieczny. Niebezpieczny zarówno dla tych, którzy po lekturze uznają, iż nieznajomość książek jest czymś pożądanym i bynajmniej nie powinna kojarzyć się z brakiem oczytania i kultury, jak również dla czytelników, którzy zaczną zastanawiać się, czy ich sposób rzetelnego kontaktu z literaturą, polegający na czytaniu książek, jest przez Bayarda kwestionowany i atakowany. Będzie także grupa takich odbiorców jak ja, którzy sięgają po tę książkę, skuszeni tytułem i dosyć szybko orientują się, iż francuski naukowiec po prostu prowokuje, czyniąc to naprawdę po mistrzowsku. Mistrzowska prowokacja nie znaczy jednak w tym przypadku, iż jest to dobra prowokacja. Faktycznie nie trzeba czytać, by wyrobić sobie zdanie o niektórych książkach. Ta jednak zmusiła mnie do uważnej lektury i żałuję, że zwyczajnie dałem się wkręcić. Bayard udowodnił „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?”, iż rzeczywiście pewne tytuły należy omijać z daleka.

Czytać czy nie czytać? Oto jest pytanie, nad którego istotą zastanawia się autor. Teza ta nie jest twórcza, albowiem postawił ją już wcześniej Oscar Wilde, do czego Bayard wyraźnie nawiązuje. Trawestacja słów z dramatu Szekspira nieprzypadkowo pojawia się na początku mojej recenzji, albowiem autor kilka razy przywoła „Hamleta” zarówno jako zamkniętą strukturę dzieła literackiego, jak również jako symbol, za pomocą którego rozprawi się z problemem różnych sposobów odbioru tekstów kultury. Bayard używa prostego chwytu prowokacyjnego. Oto bowiem wyznaje bez skruchy, że dzieła Szekspira nie zna, że tylko sobie ten dramat przekartkował i że może w pełni świadomie wykorzystać go do swoich rozważań. „Hamlet” pojawi się także jako oręż w walce o świadomość pewnego afrykańskiego plemienia, którego członkowie kpić będą z uznanej za normatywną w naszej kulturze wykładni utworu. "Hamlet" stanie się także kartą przetargową w przywołanej z powieści Davida Lodge’a grze, mającej na celu zdradzanie wszem wobec, jakich to książek uznanych za klasykę się nie zna. Intertekstualne gry i zagrywki Bayard stosuje także wobec Umberto Eco, Paula Valéryego, wobec Balzaca, Greena i wielu innych znanych twórców. Przede wszystkim jednak gra z czytelnikiem i jest to gierka bardzo nie fair, bo oparta na dwuznacznościach, sprytnych sylogizmach i niekwestionowanej lekkości pióra Bayarda. Autor postuluje dystans do czytania i literatury, a w moim odczuciu ten dystans jest potrzebny przede wszystkim do tego, by przejść przez tę książkę bez większych traumatycznych przeżyć czytelniczych. Nieprzypadkowo użyłem sformułowania „przejść”, gdyż będzie ono kluczowe dla zrozumienia niektórych tez zawartych w eseju. Jeśli teraz w mniemaniu autora usilnie próbuję udowodnić, iż jego książkę naprawdę przeczytałem, trudno. Mam bowiem obowiązek napisania o strukturze jego skomplikowanych wywodów.

Pierwsza część eseju wymienia i opisuje specyficzne rodzaje „nie-czytania”. Już tutaj można stracić kontrolę nad ilością i jakością terminów, wprowadzanych przez Bayarda. Dowiemy się bowiem, czym jest „książka wewnętrzna”, czym „książka-ekran” i przeczytamy o rozwiniętym potem pojęciu „książki-widma”. Dołóżmy do tego jeszcze określenie „wspólnej biblioteki” w opozycji do „wewnętrznej biblioteki” i już możemy sobie wyobrazić, jaki pojęciowy freestyle będzie mieć miejsce dalej. W drugiej części Bayard omawia sytuacje, w jakich trudno jest mówić o książkach, których się nie czytało. Postuluje, by w publicznym wypowiadaniu się o czymś, czego się nie zna, skonfrontować i zrozumieć jednocześnie zderzające się ze sobą w takiej konfrontacji przeżycia czytelnicze. Pokazuje iluzję, jaką jest dominacja profesora, autorytetu w jakiejś literackiej dziedzinie. Udowadnia, iż pozornie najłatwiejsza jest sytuacja mydlenia oczu w sprawie nieznanej czytelnikowi książki podczas rozmowy z jej autorem. Na przykładzie perypetii bohatera pewnego amerykańskiego filmu wskaże drogę dotarcia do bliskiej osoby w rozmowach o tym, czego się nie czytało. Trzecia część wynurzeń Bayarda jest rzekomo najistotniejsza, ale w moim odczuciu tam właśnie autor próbuje samego siebie obronić przed wcześniej stawianymi tezami. Dowiemy się, jak się zachowywać w sytuacji, kiedy nie znamy książki, a chcemy o niej porozmawiać i że ten stan naszej świadomości jest jak najbardziej właściwy, wskazany i pochwalany.

W trzeciej części pojawia się kilka myśli dotyczących krytyki literatury. Autor pisząc o akcie narzucania zdania o książkach, wskazuje dystynktywną i dla niektórych nobilitującą cechę prawdziwego recenzenta. Kiedy wyjaśnia kolejny sposób zachowania się po „nie-przeczytaniu”, w dość przewrotnej i ironicznej konwencji gloryfikuje cały proces krytyki literackiej. Nie sposób nie zauważyć, że w toku rozważań niebezpiecznie zbliża się Bayard do wyrażenia obawy, jak jego książka zostanie odebrana. Myślę, że to w znacznej mierze zależy od tego, czy jednak zostanie przeczytana.

Esej kończy teza chyba najbardziej kontrowersyjna – oto bowiem mamy sobie uświadomić, że samo czytanie nie jest przyjemnością, lecz zagrożeniem; nie daje satysfakcji, bo jest błądzeniem po omacku pośród skomplikowanych i niejednoznacznych słów; to także specyficzny rodzaj tortur duchowych, którym autor nie zamierza się poddawać. To, co ma miejsce w zakończeniu książki (mam na myśli między innymi łopatologiczną egzegezę autorskich myśli w epilogu), potwierdza jedynie, iż mamy do czynienia z szytą grubymi nićmi niebezpieczną prowokacją. Kiedy przeczytałem gdzieś, że dla kogoś ta książka jest kultowa i że wyróżnia ją na swej półce z książkami, uświadomiłem sobie, jak realne niebezpieczeństwo niesie w sobie publikacja.

Czytać czy nie czytać Bayarda? Myślę, że przede wszystkim zachować daleko idącą ostrożność wobec tego wszystkiego, o czym pisze.

Państwowy Instytut Wydawniczy, 2008

4 komentarze:

Zosik | Podróże po kulturze pisze...

A ja bym jednak przeczytać chciała... :]

Anonimowy pisze...

zawsze więcej będzie książek, których nie przeczytałem od tych, które przeczytałem. a czasem "nie wypada" się przyznać, że czegoś się nie zna. więc znajomość tej książki może się naprawdę przydać. nawet komuś, kto czytania nie unika.

Ada pisze...

Zaglądam tu często i przyzwoitość nakazywałaby się przywitać :)

Jestem idealnym czytelnikiem Monsieur Bayarda - nie tylko nie przeczytałam jego prowokacyjnych teorii, ale jeszcze pozwalam sobie o nich dyskutować. Byłby zachwycony! Jakiś czas temu dyskutowano o tej książce na jednym z blogów http://zaczytanie.blox.pl/2009/02/Bracia-polonisci-siostry-polonistki.html#ListaKomentarzy i odnoszę wrażenie, że jedynie autorka bloga książkę p. Bayarda czytała. Budujące! Natomiast, mówiąc już poważnie, jeśli chodzi o książki, to jeżeli celem czytania ma być wyłącznie mówienie o nich "bo inaczej nie wypada" to, doprawdy, lepiej nie czytać albo lepiej uczciwie sobie pomilczeć.

Pozdrawiam :)

Jarosław Czechowicz pisze...

Ado, czasami się zastanawiam, czy mówienie/pisanie o książkach jest równoznaczne z ich pełnym przeżywaniem. A żeby coś literackiego przeżyć, trzeba to PRZECZYTAĆ.
Dzięki za interesujący link (co prawda nie działał mi, ale poradziłem sobie) i pozdrawiam!